Ostanie wybory w Australii były o rdzennych mieszkańcach - teraz mówią, że jest 'cisza'
W drodze do Yarrabah nic nie sugeruje, że za parę dni odbędą się wybory narodowe. Plakaty z kandydatami, które w innych częściach Australii są nieuniknione, są wyraźnie niewidoczne, gdy przejeżdża się przez pola trzciny cukrowej i łagodnie wijącą się nadmorską drogą.

Zdjęcie: Helmy Setiabudi/Pexels
Po wjeździe do tej małej społeczności rdzennych mieszkańców w pobliżu Cairns w najbardziej wysuniętej na północ części stanu Queensland, z sieciami rybackimi pokrywającymi brzegi porośnięte palmami, jedyną rzeczą walczącą o uwagę jest furgonetka sprzedająca lody – pilnie dzwoniąca dzwonkiem, unikając dzikich i psów, które wałęsają się po ulicach.
„Jest to dziwne” – opowiada nam Suzanne Andrews, dyrektorka generalna miejscowego ośrodka zdrowia Gurriny Yealamucka Health Services. „Nie widzimy żadnych plakatów, nikt nas nie odwiedza”. Oglądając w telewizji debatę liderów dwóch głównych partii politycznych kraju, przedstawicielka Jaru Bunuba Bardi była zaniepokojona, że „nie poruszyli żadnych sprawi ani obaw aborygeńskich”. „Więc”, pyta, „co się do diabła dzieje?”
Rdzenni mieszkańcy Australii, którzy stanowią około 3,8% 26-milionowej populacji kraju, są według większości miar społeczno-ekonomicznych najbardziej pokrzywdzonymi ludźmi – coś, co kolejni przywódcy od lat nazywają „narodowym wstydem”. Mimo to podczas tej kampanii wyborczej ani obecny premier Anthony Albanese ani lider opozycji Peter Dutton mówili niewiele na temat rdzennych mieszkańców. Jeden wyraźny wyjątek miał miejsce w tym tygodniu, kiedy to podczas ostatniej debaty przewodniczących Dutton powiedział, że ceremonie „Welcom to Country”, podczas których lokalna ludność aborygeńska potwierdza oraz wyraża zgodę na wydarzenia odbywające się na ich tradycyjnych ziemiach, były „przesadzone” i nie powinny odbywać się tak często. Te komentarze są jednymi z niewielu przypadków na trasie kampanii, kiedy to lider Koalicji publiczne poruszył kwestie związane z rdzenną ludnością – i to nie w celu omówienia ich niekorzystnej sytuacji, ale w kontekście wojny kulturowej.
Według ekspertów i obrońców, jednym z powodów, dla których politycy starają się unikać tej kwestii, jest to, że wielu z nich uważa, iż są one zbyt dzielące, a zatem ryzykowne wyborczo – zwłaszcza po niepowodzeniu referendum „Voice to Parliament” z 2023 r. W referendum, które było głośno wspierane przez Albanese’a w najbardziej spolaryzowanym momencie jego przywódca, 60% głosujących odrzuciło propozycję uznania Aborygenów oraz mieszkańców wysp w Cieśninie Torresa w konstytucji Australii i przyznania im większego głosu w parlamencie.
Ci, którzy byli przeciwko, twierdzili, że pomysł ten był dzielący społeczeństwo, stworzyłby specjalne „klasy” obywateli, gdzie niektórzy mieliby więcej praw od innych, a nowy organ doradczy spowolniłby podejmowanie decyzji przez rząd.
Przed głosowaniem Aborygeni i mieszkańcy wysp w Cieśninie Torresa po obu stronach debaty powiedzieli BBC News, że mają nadzieję, że bezprecedensowy poziom zainteresowania ich życia nada impetu większej liczbie polityk mających na celu poprawę ich codzienności. Pani Andrews była jedną z takich osób, lecz patrzy teraz na wynik głosowania ze smutkiem, gdyż jej zdaniem skłonił on partie polityczne do „bycia ostrożnym” i unikania „gorących tematów aborygeńskich”. Inni, nawet ci którzy byli przeciwko tej zmianie, zgadzają się.
W wieczór referendum czołowy działacz przeciwko temu wpisowi do konstytucji Warren Mundine powiedział BBC, że „teraz zaczyna się ciężka praca”. Po około 18 miesiącach mówi, że rzeczywistość jest taka, że po referendum ludzie po obu stronach sceny politycznej szybko przestali interesować się kwestiami rdzennej ludności. „To jedna ze smutnych rzeczy w tej kampanii – bez względu na wynik referendum, wciąż mieliśmy pracę do wykonania” – powiedział. „To, co się teraz wydarzyło, to prawdopodobnie pierwsze wybory, w których brałem udział, gdzie nie ma rozmowy na temat polityki wobec Aborygenów. Po prostu zapadła cisza”.
Lidia Thorpe, niezależna senatorka stanu Wiktoria, powiedział BBC, że „Szczególnie Albanese boi wspomnieć o nas [rdzennych Australijczykach] z powodu jego nieudanego referendum, którego i tak nigdy nie powinniśmy byli mieć”. Thorpe stanęła na czele kierowanego przez rdzenną ludność ruchu Blak Sovereign, sprzeciwiającego się referendum i wzywającego do podpisania priorytetowego prawnie wiążącego traktatu między pierwszymi mieszkańcami Australii a rządem kraju. „W poprzednich wyborach, nawet jeśli byliśmy dodatkiem i doczepiani na koniec zdań, jak zawsze, przynajmniej o nas wspominano. Teraz jest kompletna cisza” – powiedziała. „Te wybory mogły być prawdziwą okazją, aby obaj przewodniczący zjednoczyli naród i powiedzieli trochę prawdy o trudnej sytuacji naszych ludzi. Muszą ją powiedzieć, że niesprawiedliwości wciąż są i muszą powiedzieć prawdę, że to oni mają wpływ, aby to zmienić i to odwrócić”.
Od 2008 r. strategia rządu Australii „zmniejszania luki” dąży do obniżenia poziomu niekorzystnej sytuacji rdzennej ludności poprzez coroczne śledzenie 18 kluczowych miar w obszarach takich jak zdrowie oraz edukacja. Najnowszy przegląd wykazał jednak, że tylko cztery z nich były na dobrej drodze do osiągnięcia celu, podczas gdy cztery uległy pogorszeniu – w tym roczny wskaźnik uwięzienia Aborygenów i mieszkańców wysp w Cieśninie Torresa, który wzrósł o 12% wciągu roku.
Pomimo tych trendów, profesor Rodney Smith z Uniwersytetu w Sydney uważa, że porażka referendum, w tym w wielu bastionach Australijskiej Partii Pracy, sprawia, iż „wyborczo głupie” jest mówienie zbyt wiele o kwestiach pierwszych mieszkańców kraju w tych wyborach. Wskazuje on na reklamy Koalicji, które łączą „zmarnowane” pieniądze na referendum, którego koszt szacowany jest na ponad 400 milionów dolarów australijskich, z dyskusją na temat koszów życia oraz gospodarki, która zmaga się z trudnościami. Twierdzi on również, że tegoroczne wybory nie są bezprecedensowe pod względem braku skupienia się na sprawach rdzennej ludności, ale raczej są powrotem do normy po kilku latach, kiedy to te kwestie były przedmiotem większej uwagi niż zwykle. „Nie mówię, że ludzie nie powinni się tymi sprawami interesować” – mówi. „Mówię tylko, że ogólnie mówiąc, elektorat nie jest nimi szczególnie zainteresowany”.
Najnowsze dane z Australijski Uniwersytet Narodowy (ANU) wydają się tę tezę potwierdzać. Długoterminowe badanie postaw wyborców wykazało, że pomiędzy styczniem 2024 r., a styczniem 2025 r. nastąpił gwałtowny spadek liczby osób uważających, że obowiązkiem rządu jest zmniejszenie różnicy w poziomie życia między rdzenną populacją a resztą ludności. „Ten brak ukierunkowania polityki (przez Partię Pracy jak i Koalicję) został odzwierciedlony niskim priorytetem wśród Australijczyków” – stwierdził profesor Nicholas Biddle z ANU.
Niezależny poseł Bob Katter ujął to bardziej dosadnie. Katter, były minister ds. Aborygenów w latach 80-tych, kiedy był posłem stanu Queensland, mówi, że myśli o problemach wielu rdzennych Australijczyków „każdej nocy przed pójściem spać”. Powiedział BBC, że wierzy w większą samorządność i prowadził kampanię na rzecz zapewnienia większego dostępu do gruntów rolnych i praw połowowych. Jednak przyznał, że on również nie rozmawia na ten temat podczas kampanii wyborczej. „Jako polityk, który musi zdobyć głosy w wyborach, nie grałbym w to” – powiedział BBC.
Jest to trudne do przełknięcia dla wielu rdzennych mieszkańców, biorąc pod uwagę żniwo referendum – dla tych po obu stronach debaty. Raport opublikowany w zeszłym miesiącu przez Uniwersytet Technologiczny w Sydney wykazał, że referendum doprowadziło do wzrostu wrogiego poziomu rasizmu wobec pierwszych mieszkańców, odnotowując 453 „potwierdzone” rasistowskie incydenty w ciągu około sześciu miesięcy zarówno przed, jak i po głosowaniu. Około jedna piąta wszystkich skarg zawierała wzmiankę o nieudanym referendum. „Podczas gdy idee budowania narodu i naprawiania krzywd były przedmiotem wielu przemyśleń oraz debat, rasizm zawsze był obecny” – powiedział we wstępie autor raportu, Lindon Coombes. „To jest jego podstępność”.
W Yarrabah pani Andrews nagle zaczyna płakać, opowiadając jak jej dwie córki, który studiują na uniwersytecie w Brisbane, były zastraszane oraz były celem „tak wielu rasistowskich uwag” po głosowaniu. „Zrobić coś takiego młodym ludziom, którzy opuściły swoją społeczność, aby mieć lepsze życie i zostać kimś, to naprawdę złe” – dodaje.
Wielu twierdzi, że to nie tylko nasilony rasizm spowodował szkody, lecz także ton i intensywność debaty tuż przed referendum. Pan Mundine uważa, że jego udział w toksycznej i spolaryzowanej krajowej dyskusji oznaczał, iż czuł się wyobcowany przez wielu członków swojej społeczności. „Wyrzucono mnie z wielu rad, straciłem prace…byłem poddany ostracyzmowi”.
„Bycie tematem każdej dyskusji przez tak długi czas było przytłaczające i niezwykle szkodliwe dla społecznego oraz emocjonalnego samopoczucia ludzi” – twierdzi Clinton Schultz, przedstawiciel Gamilaroi/Gomeroi, psycholog i dyrektor ds. strategii Pierwszych Narodów w Black Dog Institute. „W wyniku tego wiele osób nie chce angażować się w dalsze debaty”.
W 2023 r. Millima May, przedstawicielka Kulumbirigin Danggalaba Tiwi z Terytorium Północnego, powiedziała BBC, że wszyscy rdzenni mieszkańcy chcieli mieć „miejsce przy stole”, gdzie podejmowane są decyzje dotyczące ich życia. Ale teraz niektórzy członkowie społeczności podjęli „taktyczną” decyzję, by „nie wychylać się”. „Myślę, że wielu Aborygenów naprawdę zdecydowało się zrezygnować z przestrzeni politycznej i tak zwanej demokracji w Australii” – opowiada. „Gdyby można było zaufać naszym przywódcom politycznym i kandydatom, że prowadzą zniuansowane i świadome rozmowy, to można byłoby prowadzić debaty oraz rozmowy w pełen szacunku i bezpieczny sposób”. „Ale obecna polityka w Australii tak nie działa”.
Dział: Świat
Autor:
Simon Atkinson | Tłumaczenie: Sebastian Ludyga — praktykant fundacji: https://fundacjaglosmlodych.org/praktyki/