2023-05-02 12:06:00 JPM redakcja1 K

Czy 8 miliardów ludzi to za dużo, czy za mało?

Witamy w paradoksie populacyjnym XXI wieku.

Według demografów z działu ludności ONZ 15 listopada 2022 roku urodziła się 8-miliardowa osoba na naszej planecie.

Ten wskaźnik 8 miliardów jest szacunkowy, nie ma spisu w czasie rzeczywistym wszystkich żyjących na Ziemi, co oznacza, że istnieje margines błędu. Ale ktoś jest lub będzie 8 Miliardowym Dzieckiem.

On lub ona najprawdopodobniej urodzi się w Indiach, w których w 2021 roku urodziło się ponad 23 miliony dzieci i które według danych opublikowanych w środę przez ONZ mają wyprzedzić Chiny jako najludniejszy kraj świata w połowie 2023 roku. Jest również większe prawdopodobieństwo, że dziecko będzie chłopcem, ponieważ właśnie oni naturalnie przewyższają liczbę dziewczynek przy urodzeniu w Indiach (stosunek około 105 do 100). Ze względu na mieszankę kulturowych preferencji w stosunku do chłopców oraz dostępną ze względu na płeć aborcję, wskaźnik ten jest bliższy 108 do 100. Przy średniej długości życia w Indiach wynoszącej dziś nieco poniżej 70 lat i więcej, nasze hipotetyczne Dziecko 8 Miliardów ma całkiem spore szanse na to, że będzie żyło, by być świadkiem początku 22 wieku.

Jak wiele innych istot ludzkich będzie tam z nim, aby zobaczyć, jak rok na kalendarzu zmienia się na 2100? Jeśli uważasz, że policzenie liczby żyjących dziś ludzi jest trudne, to dokładne przewidzenie globalnej populacji na prawie 80 lat w przyszłość jest prawie niemożliwe, wymaga to niezliczonych oszacowań dotyczących liczby urodzeń, liczby zgonów i przemieszczania się, "seksu, śmierci i migracji", jak mówi demograf Jennifer Sciubba. Szacunkowa liczba ludności świata w 2000 roku wynosiła 6,09 miliarda, co byłoby zaskoczeniem dla demografów z ONZ z 1973 roku, którzy przewidywali, że na przełomie tysiącleci będzie ona o prawie 410 milionów większa. To zawyżona wartość, większa niż obecna liczba ludności Stanów Zjednoczonych.

Najlepsze przypuszczenie, jakie mamy, średni możliwy scenariusz, według demografów ONZ, jest takie, że do 2100 roku globalna populacja ustabilizuje się na poziomie około 10,4 miliarda. To, co oznacza ta liczba, i czy w ogóle w nią wierzysz, mówi wiele o tym, co myślisz o przyszłości planety, o globalnej strukturze władzy dekady później, a nawet o celu bycia człowiekiem.

Dla tych, którzy postrzegają każdą dodatkową istotę ludzką jako jeszcze jedną konsumującą, emitującą dwutlenek węgla jednostkę na gorącej i zatłoczonej planecie, która już znacznie przekroczyła swoją pojemność, pomysł 8 miliardów ludzi (nie wspominając już o 10,4 miliarda), jest znacznikiem ostatniej mili na drodze do katastrofy klimatycznej i środowiskowej. To stara obawa, która sięga ponurych przepowiedni XVIII-wiecznego angielskiego duchownego i ekonomisty Thomasa Malthusa, który napisał, że "siła populacji jest nieskończenie większa niż siła ziemi, aby wyprodukować utrzymanie dla człowieka".

Jak dotąd udowodniono, że się mylił. Nawet przy globalnej populacji większej o ponad 7 miliardów ludzi niż w czasach Malthusa, życie jest o wiele lepsze i dłuższe. Niemniej jednak jego wpływ jest wciąż odczuwalny w niektórych zakątkach ekologizmu. To idea ożywiająca jedną z najbardziej wpływowych współczesnych rozpraw na ten temat: książkę The Population Bomb z 1968 roku.

Jednak inna grupa widzi te 10,4 miliarda i obawia się, że nigdy ich nie osiągniemy. Mniejszą uwagę zwracają na pozorny ogrom 8 miliardów, a większą na spowalniające tempo wzrostu populacji, która wciąż rośnie, ale w tempie mniejszym niż 1 procent rocznie – najwolniej od co najmniej 1950 roku. Praktycznie w każdym zakątku globu ludzie rodzą mniej dzieci niż ich rodzice czy dziadkowie.

Dwie trzecie ludzkości żyje na obszarze, gdzie dzietność w ciągu całego życia jest niższa niż 2,1 dziecka na kobietę, czyli przybliżony poziom, którego wymaga populacja, aby mogła się zastąpić samymi narodzinami. Dotyczy to również Stanów Zjednoczonych, gdzie od 1971 r. płodność utrzymuje się poniżej poziomu zastępowalności pokoleń i gdzie w 2021 r. liczba ludności rosła w najwolniejszym tempie od czasu powstania kraju. Dotyczy to również Chin, gdzie naród, który wprowadził przymusową politykę jednego dziecka z obawy przed przeludnieniem, teraz desperacko walczy o poprawę swoich najniższych wskaźników płodności. Nawet jeśli światowa populacja osiągnie 10,4 miliarda do 2100 roku lub wcześniej, ONZ przewiduje, że po tym czasie może ona zacząć się zmniejszać, Jeśli dzietność na świecie spadnie bardziej niż się tego oczekuje, spadek ten może rozpocząć się wcześniej i być bardziej gwałtowny.

To postawiłoby nasz gatunek na ścieżce, którą nigdy wcześniej nie podążaliśmy, poza chwilowymi spadkami spowodowanymi wojną, chorobą czy głodem. Obrońcy populacji widzą starzejący się świat pustych kołysek, pozbawiony innowacji i młodzieńczej energii, taki, w którym "załamanie populacji spowodowane niskim wskaźnikiem urodzeń jest znacznie większym zagrożeniem dla cywilizacji niż globalne ocieplenie", jak napisał w zeszłym roku na Twitterze Elon Musk, który mając ośmioro dzieci, wydaje się robić wszystko, co w jego mocy, by w pojedynkę odwrócić ten problem. Obawiają się "bomby z niedostateczną liczbą ludności" z bardzo długim zapalnikiem”.

Prawda jest taka, że ludzka populacja jest skomplikowana i może być 8 miliardów sposobów, by się w tej kwestii pomylić. Rozgorączkowane obawy o przeludnienie ignorują fakt, że nośność Ziemi nie jest i nigdy nie była stała. Postęp technologiczny, zwiększona wydajność i zmieniające się wzorce konsumpcji pozwalają nam pomieścić więcej ludzi na tej samej ilości planety, czego Malthus po prostu nie mógł sobie wyobrazić, pisząc to w czasach gdy populacja ludzka potrzebowała dziesiątek tysięcy lat, by osiągnąć zaledwie miliard,

Jednak ci, którzy martwią się o niedostateczne zaludnienie, nie dostrzegają faktu, że trendy demograficzne dla całej planety nie zmierzają w jednym kierunku. Nawet gdy większość bogatych krajów stoi w obliczu starzenia się i ostatecznego upadku, bardzo młode populacje Afryki Subsaharyjskiej i części Azji Południowej są nastawione na dekady dynamicznego wzrostu populacji. Prognozy mogą wskazywać, że ostatnia osoba w Japonii umrze w 2500 roku, ale Nigeria jest na dobrej drodze, aby wyprzedzić USA z ponad 400 milionami ludzi do 2055 roku.

Tak jak zmiany technologiczne pozwalają nam lepiej wykorzystać planetę, tak postępy w automatyzacji i długości życia mogą sprawić, że każdy pracownik będzie bardziej produktywny, odsuwając w czasie ekonomiczny ciężar mniejszej liczby młodych ludzi. A jeśli świat znajdzie sposób na zrównoważone zwiększenie napływów migracyjnych z biednych, ale młodych i rozwijających się krajów globalnego Południa do bogatych, ale starzejących się i w końcu kurczących się krajów globalnej Północy, moglibyśmy z powodzeniem poradzić sobie z globalną nierównowagą demograficzną, która wydaje się tylko rosnąć. Pomyślmy o tym jak o rozwiązaniu problemu deficytu handlowego, ale w odniesieniu do ludzi.

Populacja ma znaczenie. Jeśli ludzie stali się dominującą siłą na tej planecie w erze Antropocenu, demografia ukształtuję tę siłę. Będzie kształtować liczbę ludzi wytwarzających emisje dwutlenku węgla, liczbę ludzi, których trzeba nakarmić, liczbę ludzi, którzy wymyślą innowacje, których możemy potrzebować, aby rozwiązać oba te wyzwania. Będzie kształtować struktury wiekowe całych narodów, ich siłę geopolityczną, ich potęgę gospodarczą. Przez wystarczająco długi okres czasu będzie kształtować rodzaj naszej przyszłości i to, czy w ogóle ją mamy. Tak jak modele klimatyczne dają nam przyzwoite przewidywania co do tego, jak będzie wyglądała Ziemia dziesiątki lat od dziś, tak demografia daje nam wgląd w to, jak będzie wyglądała ludzkość w przyszłości. I tak jak modele klimatyczne są produktem zarówno bezosobowych sił naszej planety, jak i polityki energetycznej i środowiskowej, którą prowadzimy, tak populacja jest produktem zarówno niezmiennych trendów z przeszłości, jak i wyborów dokonywanych dziś przez narody w zakresie polityki rodzinnej, migracji i technologii.

Debata na temat światowej populacji może wydawać się ślepym zaułkiem, niekończącym się sporem o to, czy jest jej za dużo, czy za mało. Ale to niewłaściwy sposób patrzenia na to. Jesteśmy w stanie dodać więcej, ale jesteśmy też w stanie poradzić sobie z mniejszą liczbą. To, czego chcemy, to nie jedna, idealna liczba, ale świat, w którym ludzie mają możliwość i wsparcie, by zakładać rodziny, których pragną, taki, w którym demografia nie jest przeznaczeniem, ale wyborem.

Przeludnienie: bomba, która nie wybuchła.

Aby zrozumieć istotę obaw przed przeludnieniem, trzeba przeczytać książkę Paula Enrlicha The Population Bomb z 1968 roku. Enrlich nie był demografem. Z wykształcenia był entomologiem, który napisał książkę wraz z żoną Anne, choć na okładce tylko Paul figurował jako autor. Napisał ją na polecenie dyrektora wykonawczego Sierra Club, Davida Bowera, który był głęboko zaniepokojony ekologicznymi skutkami populacji.

Ale to nie liczby sprawiły, że książka sprzedała się w milionach egzemplarzy. Sprawił to język, żywa zdolność Ehrlicha do uchwycenia tego, co nazwał w scenie początkowej "odczuciem przeludnienia", oraz jasność jego ponurych przepowiedni tego, co miało nadejść, gdy my sami rozrastaliśmy się. "Bitwa o wyżywienie całej ludzkości dobiegła końca”, tak brzmi pierwsze zdanie książki. W nadchodzącej dekadzie, czytamy dalej, "setki milionów ludzi umrze z głodu" i nic, co moglibyśmy zrobić, nie zapobiegłoby temu.

The Population Bomb było jedną z najbardziej wpływowych książek XX wieku. Stało się to przyczyną narastających obaw, dotyczących tego, że jako gatunkowi kończy się nam miejsce, bezmyślnie rozmnażamy się w nieskończoność jak bakterie w szalce Petriego.

Te obawy przyczyniły się do fali działań na rzecz zwiększenia populacji na całym świecie, a wraz z tym pojawiły się poważne naruszenia praw człowieka i okrucieństwa. W Indiach pod rządami premier Indiry Gandhi w latach 70, dziesiątki milinów poddano przymusowej sterylizacji. W Chinach polityka jednego dziecka wprowadzona w 1979 roku zapobiegła około 400 milionom urodzeń. Eksperci tacy jak Ehrlich nie pochwalali prawdziwego przymusu stojącego za tymi wysiłkami, ale przedstawiając wzrost populacji jako zagrożenie egzystencjalne, pomogli przygotować scenę dla nich.

Jeśli The Population Bomb wybuchło, to sama bomba populacyjna tego nie zrobiła. Obecnie na świecie żyje ponad dwa razy więcej ludzi niż w chwili wydania książki, a mimo to głód, ubóstwo i choroby zakaźne (nadchodzące katastrofy, które przepowiadała książka) w znacznym stopniu zmniejszyły się w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat.

Indie, główny przykład w książce Enrlicha niemal potroiły swoją populację od 1968 roku, przy czym w większości stały się bogatsze, dłużej żyły i mniej głodowały. Głód z trudem został wyeliminowany z Ziemi, a na częściową obronę Ehrlicha przemawia fakt, że w swojej książce przedstawił on raczej możliwe scenariusze niż przewidywania, nawet jeśli jego język czasami ocierał się o apokaliptyczną pewność. Trudno odczytać wers "bitwa o wyżywienie całej ludzkości jest skończona" jako cokolwiek innego niż "bitwa o wyżywienie całej ludzkości jest skończona". Ale to, co przewidział, nie nadeszło.

W latach 1968-1978 globalna całkowita dzietność (średnia liczba dzieci, które kobieta urodzi w ciągu swojego życia reprodukcyjnego) spadła o jedno dziecko, do 3,8. Do 1998 r. spadła o kolejne dziecko i nadal spadała, aż dziś wynosi 2,4 dziecka na kobietę, niewiele przekraczając wskaźnik zastępowalności pokoleń, który wynosi około 2,1 dziecka.

Spadł również wskaźnik populacji, do poziomu około 1 procenta. Oczywiście liczba ludności nadal rosła i ktoś z 1968 roku prawdopodobnie uznałby nasz dzisiejszy świat za niewyobrażalnie zatłoczony; Delhi, miasto, w którym Ehrlich rozpoczyna swoją książkę, powiększyło się dziesięciokrotnie z 3,2 miliona do około 32 milionów. Ale ten wzrost zwolnił do tempa, którego prawdopodobnie nie spodziewał się tłum bombowy, nawet jeśli świat okazał się o wiele lepszy w absorbowaniu tego wzrostu, niż można było przewidzieć.

Łatwo jest spojrzeć wstecz z perspektywy czasu i dostrzec wszystko to, co Enrlich i inni podnoszący alarm ludnościowy uznali za błędne. Ale łatwo też wyobrazić sobie, że gdyby trendy z 1968 roku po prostu się utrzymały, to walka o wyżywienie ludzkości byłaby naprawdę skończona. W 1968 roku całkowita płodność na świecie wynosiła prawie pięć dzieci na kobietę. Roczny wzrost populacji wynosił 2,1 procent oraz według niektórych szacunków był najwyższy w historii ludzkości i, choć teraz ryzykuję, że zrobię własne przewidywania, prawdopodobnie będzie najwyższy, jaki ludzkość kiedykolwiek zobaczy. Ostatecznie nastąpiło to pod koniec prawie dekady wzrostu powyżej 2 procent, po prawie 70 latach, w których globalna produkcja zwiększyła się ponad dwukrotnie.

Patrząc na wykres wzrostu liczby ludności na świecie z perspektywy roku 1968, widzimy kij hokejowy, który wydaje się mieć tylko jeden kierunek, w którym może podążać: w górę, w górę i w górę. 

To, co jest złe w The Population Bomb, nie jest tym, co jest interesujące dzisiaj, gdy przekraczamy liczbę 8 miliardów ludzi. Badanie populacji, zwłaszcza gdy jest prowadzone z myślą o polityce, ma coś wspólnego z badaniem cząstek subatomowych: akt obserwacji zmienia to, co obserwujemy. "Ludzie, którzy odrzucają [Ehrlicha] za jego niedokładne prognozy, nie dostrzegają sedna sprawy" - pisze Jennifer Sciubba w książce 8 Billion and Counting: How Sex, Death, and Migration Shape Our World. "Prognozy nie przewidują przyszłości - one napędzają inwestycje w teraźniejszości".

Błąd, który popełnił Enrlich i jego współtowarzysze, polegał na założeniu, że obecne trendy będą kontynuowane bez zmian w przyszłości.

Nie udało im się przewidzieć transformacyjnych skutków Zielonej Rewolucji: przenoszenia bardziej wydajnych nasion, nawozów chemicznych i metod nawadniania biedniejszych krajów świata, ruchu, który uratowałby od śmierci głodowej szacowany miliard ludzi i przyniósł jego głównej postaci  naukowcowi zajmującemu się rolnictwem Normanowi Borlaugowi, Pokojową Nagrodę Nobla zaledwie dwa lata po opublikowaniu The Population Bomb.

Nie przewidzieli, że w biednych krajach, takich jak wtedy Korea Południowa, całkowity współczynnik dzietności spadał już w latach sześćdziesiątych, tworząc dywidendę demograficzną. To znaczy gwałtowny  wzrost gospodarczy wynikający ze spadku liczby urodzeń i zgonów, który prowadzi do wzrostu liczby młodych pracowników mających mniej osób na utrzymaniu.

Nie przewidzieli, że w miarę jak ludzie na całym świecie bogacili się w kolejnych dekadach, a ich dzieci miały coraz większe szanse na dożycie dorosłości, reagowali niemal powszechnie, rodząc mniej dzieci, czy to w Pakistanie, gdzie wskaźnik urodzeń spadł o prawie połowę do 3,4 dziecka na kobietę w latach 1968-2020, czy w USA, gdzie spadł z 2,5 do 1,6.

Przede wszystkim nie zrozumieli, że nie ma czegoś takiego jak „przeludnienie”, że Ziemia nie ma ustalonej nośności dla życia ludzkiego. W prehistorycznych czasach, przy prehistorycznej technologii, limit mógł wynosić 100 milionów ludzi. U progu XX wieku, kiedy liczba ludności na świecie wynosiła około 1,6 miliarda, mogliśmy być blisko naszego limitu, dopóki naukowcy Fritz Haber i Carl Bosch nie stworzyli sposobu na sztuczną syntezę nawozów azotowych dla upraw na skalę przemysłową w latach 1909-10, znacznie poprawiając wydajność rolnictwa i tworząc coś, co badacz energii i środowiska Vaclav Smil nazwał "detonatorem eksplozji populacji".

Tak wygląda historia ludzkości od czasu, gdy nasza populacja zaczęła rosnąć w XIX wieku. Wzrost, czy to ludzi, czy potrzeb materialnych, stawia nas wobec granic, które wydają się być ograniczone, aż znajdujemy sposób, by się przebić i dalej rosnąć, by znów powtórzyć ten proces.

Twierdzenie, że występują efekty uboczne jest lekceważące. Gwałtowny wzrost populacji odbył się bezpośrednim kosztem dzikich zwierząt, które dzielą naszą planetę, nie wspominając już o dziesiątkach miliardów zwierząt hodowlanych, które cierpią, aby wyprodukować nasz obiad. A zmiana klimatu stanowi największe wyzwanie. Więcej ludzi oznacza przecież więcej emisji dwutlenku węgla i większe ocieplenie. Fakt, że w przeszłości udało nam się dzięki innowacjom obejść to, co wydawało się nieprzekraczalnymi limitami środowiskowymi, nie powinien prowadzić nas do założenia, że w przyszłości zawsze będziemy w stanie zrobić to samo. Jednak podczas gdy całkowite emisje dwutlenku węgla w dużej mierze nadal rosną, choć wolniej, wydaje się, że globalne emisje dwutlenku węgla na osobę osiągnęły najwyższy poziom około 2013 r. i od tego czasu w dużej mierze spadły, nawet jeśli PKB na osobę nadal wzrastał.

Ta zmiana nie była nieunikniona - tak jak połączenie środków, takich jak antykoncepcja, zmiana preferencji i niektóre polityki rządowe przyczyniły się do drastycznego spadku płodności i wzrostu populacji, tak sukces w walce ze zmianami klimatu będzie zależał od technologii, które wymyślimy i wyborów politycznych, których dokonamy. Są jednak powody, by wierzyć, że tak jak udało nam się w dużej mierze oddzielić żywność od populacji, możemy zrobić to samo z węglem - zwłaszcza jeśli, jak się okazało, przy wzroście populacji w 1968 roku, jesteśmy dopiero na początku znacznie bardziej drastycznego spadku.

Puste kołyski: bomba niedostatecznego zaludnienia.

W 2015 roku chiński rząd zrobił coś, czego prawie nigdy nie robi: domyślnie przyznał, że popełnił błąd,

Rządząca Partia Komunistyczna ogłosiła, że kończy z historyczną i przymusową polityką jednego dziecka, pozwalając małżeństwom na posiadanie do dwójki dzieci. Oto jak tragiczna stała się przyszłość demograficzna Chin.

Polityka jednego dziecka pomogła doprowadzić do matki wszystkich dywidend demograficznych, ponieważ populacja Chin w wieku produkcyjnym wzrosła z 594 milionów w 1980 roku do nieco ponad 1 miliarda w 2015 roku. Wskaźnik zależności - łączna liczba osób młodych i starszych w stosunku do liczby osób w wieku produkcyjnym - spadł z ponad 68% w 1980 roku do mniej niż 38% w 2015 roku, co oznaczało więcej pracowników na każdą osobę niepracującą.

Więcej młodych pracowników, którzy mieli mniej młodych lub starych osób na utrzymaniu, było paliwem w gospodarczym silniku rakietowym Chin. Ale żadne paliwo nie pali się wiecznie i w ciągu ostatniej dekady setki milionów Chińczyków osiągnęły wiek emerytalny, a liczba młodych ludzi, którzy mogliby ich zastąpić, gwałtownie spadła. Slogany przeszły więc od "Posiadanie tylko jednego dziecka jest dobre" do "Jedno to za mało, podczas gdy dwoje jest w sam raz".

Jak zareagowali Chińczycy? Nie poprzez posiadanie większej liczby dzieci. Do 2020 roku całkowity współczynnik dzietności w Chinach (czyli liczba oczekiwanych urodzeń na kobietę w ciągu jej życia reprodukcyjnego) spadł zaledwie do 1,3. Dla mieszkańców Chin, jeśli nie dla rządu wydaje się, że dwójka nie była po prostu odpowiednia.

W 2021 roku chiński rząd spróbował więc ponownie, zamieniając politykę dwóch dzieci na politykę trzech dzieci. W tym samym roku dzietność ponownie spadła, do 1,15, co stawia Chiny wśród najmniej płodnych krajów świata. ONZ przewiduje obecnie, że populacja Chin osiągnęła szczyt, podczas gdy inni demografowie zwracają uwagę na nierzetelność rządowych statystyk w Chinach. Uważają, że od lat się ona kurczy. (Może polityka czterech dzieci załatwi sprawę).

Jeśli spadek populacji może nadejść dla pierwszego kraju, który osiągnął miliard ludzi, to może nadejść dla każdego. I choć demografia Chin została wypaczona przez politykę jednego dziecka, dziesiątki krajów bez podobnie przymusowego programu odnotowały niemal równie drastyczne spadki płodności, znacznie starszą demografię i spadek populacji. Najnowsze dane dla Japonii: 1,3 urodzenia na kobietę i populacja kurcząca się o 0,5 procent. Dla Włoch: 1,2 urodzenia i populacja kurcząca się o 0,6 procent. Dla Portugalii: 1,4 i wzrost o 0 procent. Dla Rosji: 1,5 i kurcząca się o 0,4 proc.

Stany Zjednoczone, choć przez długi czas były wyjątkiem wśród bogatych krajów pod względem płodności, są dalekie od odporności. Dzietność nadal spada, zwłaszcza po globalnej recesji w 2007 roku.

Efekty widać w malejącej liczbie dzieci w Ameryce. W 2022 roku około 24,8 mln będzie miało mniej niż 6 lat. To mniej więcej tyle samo, co w 1962 roku, podczas szczytu wyżu demograficznego - ale w tamtym roku dzieci poniżej 6 roku życia stanowiły ponad 13 proc. całej populacji, podczas gdy teraz jest to nieco ponad 7 proc.

Jednocześnie naród starzeje się, ponieważ wielu z tych, którzy byli dziećmi w 1962 roku, wchodzi w to, co wciąż, choć być może już niedługo, nazywamy „wiekiem emerytalnym”. Amerykanów w wieku 65 lat i starszych jest ponad dwa razy więcej niż osób poniżej 6 roku życia, stanowiąc 16 procent populacji. Przewiduje się, że do 2040 roku łączna liczba osób starszych osiągnie 80 milionów, a do 2060 roku - prawie 95 milionów. Oznacza to, że więcej osób przekroczy tradycyjny wiek produkcyjny, a mniej młodych pracowników będzie ich utrzymywać - co jest przeciwieństwem dywidendy demograficznej. Prognozy te są jeszcze bardziej wyraźne w dużej części Europy i Azji Wschodniej, gdzie dzietność jest niższa, a starzenie się społeczeństwa postępuje szybciej.

Jeśli złożymy to wszystko razem: puste kołyski, starzejący się obywatele, malejący wzrost, to otrzymamy coś, co nazywamy bombą z niedostatecznym zaludnieniem w XXI wieku. Stąd wysiłki krajów od Węgier, przez Rosję, Koreę Południową, Francję, Japonię aż po, tak, Chiny, oferujące świadczenia, w tym pieniężne, mające na celu skłonienie ich obywateli do większej prokreacji. "Brak dzieci, który powoduje starzenie się społeczeństwa, pośrednio potwierdza, że wszystko kończy się na nas" - mówił w zeszłym roku papież Franciszek. "Bez narodzin nie ma przyszłości".

W tym momencie powinniście już wiedzieć, że należy być ostrożnym wobec każdego, kto tworzy prognozy na przyszłość w oparciu o obecne trendy. Ale mogę z całą pewnością powiedzieć, że szansa na to, że kraje o wskaźnikach poniżej progu zastępowalności pokoleń i spadającej dzietności nagle się odwrócą i rozpoczną nowy, trwały wyż demograficzny, jest mniej więcej tak prawdopodobna, jak to, że papież gra na pozycji napastnika w swoim ukochanym klubie piłkarskim San Lorenzo. Ostatnie wysiłki rządów mające na celu zwiększenie dzietności nie przyniosły trwałych sukcesów. Co najwyżej, jak na Węgrzech, gdzie ultrakonserwatywny premier Viktor Orbán przeznacza 5 procent PKB na politykę pro-rozrodczą. Bonusy dla dzieci mogą zachęcić kobiety do rodzenia dzieci wcześniej niż w innym przypadku, ale niekoniecznie do rodzenia ich więcej.

Gdyby osoby martwiące się o przeludnienie zauważyły, że kraje takie jak Japonia i Korea Południowa już w latach 60. rozpoczęły demograficzne przejście w kierunku niższej płodności, być może wolniej przewidywałyby bombę populacyjną. Jednak wśród prawie wszystkich krajów bogatych i o średnich dochodach nie ma dowodów na to, że malejąca płodność może się odwrócić w sposób trwały. Transformacja jest w dużej mierze zakończona.

Ostatnie uderzenie bomby populacyjnej.

Demografia nie jest pojedynczą historią. Podczas gdy duża część globalnej północy starze się i kurczy, w dużej części globalnego południa liczba ludności rośnie, jakby była to połowa XX wieku.

ONZ przewiduje, że Afryka Subsaharyjska (gdzie współczynnik dzietności spadł o ponad dwoje dzieci na kobietę od szczytowego poziomu z lat 70-tych, ale nadal wynosi 4,6) może prawie podwoić swoją populację z 1,2 miliarda w 2022 do prawie 2,1 miliarda w połowie stulecia. W rzeczywistości ponad połowa wzrostu globalnej populacji do 2050 roku ma pochodzić z ośmiu krajów: Tanzanii, Filipin, Pakistanu, Demokratycznej Republiki Konga, Etiopii, Egiptu, Indii i Nigerii.

Azja pozostanie najludniejszym kontynentem naszej planety, Ameryka Północna i Europa najprawdopodobniej zostaną domem dla jej najbogatszych (i w coraz większym stopniu najstarszych) obywateli, ale historia wzrostu liczby ludzi w XXI wieku to w dużej mierze historia Afryki.

To jak potoczy się ta historia zależy od szeregu pytań: czy szybko rozwijające się kraje Afryki Subsaharyjskiej pójdą za przykładem Azji Wschodniej i w pełni wykorzystają swoją ogromną dywidendę demograficzną, czy też zaryzykują jej roztrwonienie, tak jak to miało miejsce w dużej części Ameryki Łacińskiej, nie zapewniając edukacji i możliwości ekonomicznych? Czy mogą to zrobić w obliczu zmian klimatycznych, które nieproporcjonalnie uderzą w te kraje? Czy geopolityczna równowaga sił, która przez tak długi czas była przechylona na niekorzyść Afryki, może zostać zresetowana, aby bardziej sprawiedliwie reprezentować ludzką przyszłość, która będzie określona na wiele sposobów przez to, czy kraje afrykańskie odniosą sukces czy porażkę ze swoją młodzieżą? I czy starzejące się kraje globalnej północy, które potrzebują pracowników, będą otwarte na umożliwienie większej migracji z młodych krajów młodego południa?

Ten ostatni punkt może być najważniejszy ze wszystkich. Jeśli starzejące się kraje, które zmierzają do kurczenia się, nie są w stanie przekonać swoich obywateli do znacznego powiększenia rodziny (a dowody wskazują, że nie są w stanie), imigracja z pozostałych części globu może być najlepszym sposobem na powstrzymanie ekonomicznej i demograficznej zapaści, dając jednocześnie milionom potencjalnych imigrantów bardziej sprawiedliwą szansę na lepsze życie.

Ale to wymagałoby również międzynarodowej migracji na poziomie, jakiego świat nigdy wcześniej nie widział. Nawet w trakcie bezprecedensowego przemieszczania się, dobrowolnego i nie tyko, w 2015 roku mniej niż 4 procent światowej populacji mieszkało poza krajem, w którym się urodziło. A jednak to już wystarczyło, aby zainspirować antyemigracyjną reakcję na zachodzie, która nie wykazuje żadnych oznak ustąpienia w najbliższym czasie.

Starzejące się kraje Azji Wschodniej, takie jak Chiny i Japonia, mają niewielką historię imigracji i niewielkie zainteresowanie zachęcaniem do niej, podczas gdy Europa stałą się głęboko podzielona i coraz bardziej wroga w tej kwestii.

Jednak Stany Zjednoczone, w których prawie 14 procent mieszkańców to osoby urodzone za granicą, mają szansę być inne i dzięki temu sprawować większą kontrolę nad swoim demograficznym przeznaczeniem niż jakikolwiek inny naród na świecie. W przeciwieństwie do wyżu demograficznego (który jest mało prawdopodobny, a dostarczenie produktywnych pracowników zajęłoby dwie dekady lub więcej) otwarcie przepływu imigrantów zaczęłoby się szybko opłacać. Ludzie chcą przyjeżdżać, we według jednych szacunków 42 miliony mieszkańców Ameryki Łacińskiej i Karaibów twierdzi, że wyemigrowałoby do USA, gdyby tylko mogło. To od nas zależy, czy zdecydujemy się ich wpuścić.

I choć jest to mało prawdopodobne, że Stany Zjednoczone lub inne bogate, starzejące się kraje powrócą do czasów większej płodności, nie oznacza to, że nie powinniśmy szukać rozwiązań, które mogą wspierać ludzi chcących mieć więcej dzieci.

Według sondażu Gallupa z 2018 roku średnia liczba dzieci, którą dorośli Amerykanie uważają za "idealną", wynosi 2,7. To niewielki wzrost w stosunku do ostatnich lat i mniej więcej jedno dziecko więcej w stosunku do rzeczywistej dzietności. To jak wiarygodne są te odpowiedzi w sondażu jest sprawą do dyskusji. Ludzie mogą zgłaszać to, co uważają za właściwą liczbę, a nie ich rzeczywiste pragnienia. Niemniej jednak wskazuje to na istnienie pewnej luki między wielkością rodziny, którą chcą Amerykanie, a tymi, które są w stanie mieć.

Od zwiększonych ulg podatkowych na dzieci, poprzez lepsze wsparcie dla opieki nad nimi, aż po zmiany w przepisach, które zachęcają do zawierania małżeństw (które w USA spadają, nawet jeśli wciąż są powiązane z wyższą płodnością). Można zrobić znacznie więcej, aby pomóc Amerykanom mieć taką liczbę dzieci, jaką chcą, niezależnie od tego, jaka to liczba. Obejmuje to również elastyczne opcje pracy. W 2021 roku w USA nastąpił nieoczekiwany wzrost popularności związany z dziećmi, który badacze częściowo powiązali z rozwojem pracy zdalnej.

Tak jak nie ma obiektywnego „przeludnienia”, tak samo jest z „niedoludnieniem”. Populacja jest tym, co z nią zrobimy, Trendy demograficzne, które wyznaczają granice przyszłości (seks, śmierć i migracja), mogą wydawać się niewyobrażalnie ogromne, ale są one produktem miliardów indywidualnych decyzji: kogo poślubić, czy mieć dzieci, gdzie się przeprowadzić i na kogo głosować.

Nawet Komunistyczna Partia Chin nie mogłaby całkowicie kontrolować swojego kraju. Każdy z nas ma jakiś mały głos w nadchodzącej mapie ludzkości. Możemy głosować za polityką, która wspiera rodziny lub imigrację. Możemy mieć więcej dzieci, lub nie. Demografia nie tworzy nas. To my tworzymy demografię.

Dział: Nauka

Autor:
Bryan Walsh | Tłumaczenie: Anita Sroczyńska

Źródło:
https://www.vox.com/the-highlight/23436211/overpopulation-population-8-billion-people

Udostępnij
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy.
Wymagane zalogowanie

Musisz być zalogowany, aby wstawić komentarz

Zaloguj się

INNE WIADOMOŚCI


NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE