To nie ty jesteś chory, tylko otaczające cię środowisko
Leczenie farmakologiczne i self-care często ignorują zasadniczą kwestię: dlaczego tak wielu ludzi ma w ogóle problemy ze zdrowiem psychicznym?

Źródło: Getty Images Plus
Wyobraźmy sobie, że w pomieszczeniu znajduje się 10 osób i pięć z nich nadmiernie się poci. Co mógłbyś zrobić jeśli twoim zadaniem byłoby sprawienie, żeby poczuli się lepiej?
Jeśli jesteś lekarzem z sześciomiesięczną listą oczekujących pacjentów i tylko 15 minut na wizytę z każdym przepoconym pacjentem, możesz zmierzyć ich intensywność pocenia się, zdiagnozować u nich nadpotliwość i wypisać przeciwdziałające temu tabletki.
Jeśli jesteś influencerem w branży wellness, możesz wymyślić chwytliwy slogan, który zarówno będzie wyrozumiały wobec ich cierpienia („To nic, że się pocisz… Wszyscy to robimy!”), jak i sprzeda im sztuczki na ochłodzenie się i zaoferuje sponsorowany link do zakupu ręcznego wiatraka.
Ale jeżeli jesteś kosmitą zstępującym na Ziemię po raz pierwszy, nieskalany częstym chaosem panującym wokół opieki zdrowotnej, możesz dojść do prostszego wniosku: może w pomieszczeniu jest za gorąco. Może zamiast diagnozować i leczyć lub wyrażać zrozumienie i kapitalizować nadmiar potu u każdej z osób, możesz najpierw sprawdzić, czy da się obniżyć temperaturę.
Zamień „nadpotliwość” na „problemy ze zdrowiem psychicznym”, a te same argumenty nadal będą miały sens. Niedawne szacunki wskazują, że 50% światowej populacji zmierzy się w ciągu swojego życia z zaburzeniami zdrowia psychicznego, ze szczególnym wzrostem w następstwie Covida. Jako, że ciężko jest znaleźć wolny termin u terapeuty, lekarze POZ często wypisują recepty na lekarstwa, zwykle antydepresanty, które mogą pomóc lub nie.
Żeby poradzić sobie z tymi niedociągnięciami opieki zdrowotnej, ludzie często zwracają się do influencerów, którzy proponują swoje własne niefarmaceutyczne produkty i zabiegi: zabawki antystresowe, dzienniki wdzięczności, lodowe kąpiele i tym podobne. Gwoli ścisłości: tak jak pot, symptomy zaburzeń psychicznych są prawdziwe i bolesne. I tak samo jak tabletki przeciwpotowe i ręczny wiatrak poprawiłyby jakość życia osobie z nadpotliwością, tak samo stosowane przez nas często narzędzia—lekarstwa, terapia i produkty self-care—mogą pomóc w poradzeniu sobie z problemami natury psychicznej.
Problemem nie są te narzędzia, czy nawet ludzie, którzy je promują: oni też są ofiarami systemu, który nie pozostawia wiele wyboru poza skupieniem się na symptomach i, co zrozumiałe, poprawieniem ludziom samopoczucia w międzyczasie. Problemem jest nasze naiwne założenie, że od niedawna panujące epidemie depresji, lęku, ADHD, traumy, przewlekłego bólu i uzależnień mogą być rozwiązane jedynie indywidualnymi środkami. Według sławnego brytyjskiego epidemiologa Michaela Marmota, problem tkwi w tym, że nasze systemy opieki zdrowotnej są zmuszane, żeby „leczyć ludzi i wysyłać ich z powrotem w warunki, przez które zachorowali”.
Innymi słowy, problemem jest to, że pomieszczenie jest za gorące. Jeśli nasze współczesne warunki życiowe będą dalej odcinać nas od naszego od dawna znanego zapotrzebowania na źródła szczęścia, znaczenie w życiu i relacje międzyludzkie, to większość nas nadal nie będzie się dobrze czuć.
Medycyna indiańska, wschodnioazjatycka, holistyczna i integracyjna, a także dziedzina psychologii pozytywnej od dawna o tym mówiły. Zauważyły znaczenie podstawowych surowców: świeżego powietrza, licznych drzew, dobrego zakwaterowania, dodatkowych pieniędzy, ochrony przed przemocą i dyskryminacją. Rozumieją też potrzebę surowców natury psychologicznej: czy mamy kogoś, do kogo możemy zadzwonić o trzeciej w nocy w razie kryzysu? Czy mamy powód, żeby wstać rano z łóżka? Czy mamy sposoby na radzenie sobie ze smutkiem, złością i strachem, na które naraża nas bycie człowiekiem?
Wielkoskalowe badania epidemiologiczne sugerują, że te czynniki – zbiorowo nazywane „uwarunkowaniami społecznymi” – w 80% przyczyniają się do tego, jak będzie wyglądać nasze zdrowie. Według wielu opinii naukowych, posiadanie źródeł dobrobytu, poczucia sensu i wartościowych relacji może mieć wpływ na długość życia. Nawet wcześniejsze edycje sporządzonej przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne klasyfikacji zaburzeń psychicznych DSM również to potwierdzały, chociaż w nieco okrężny sposób – zamiast „zaburzeń” depresyjnych, lękowych lub koncentracji uwagi, były tam „reakcje” depresyjne, lękowe lub hiperkinetyczne. Choroby była widziane nie jako stałe zbiory symptomów regulowanych czynnikami biologicznymi wewnątrz ciała, a bardziej reakcjami na stresujące środowisko.
W dzisiejszych czasach wydaje się, że czynniki stresogenne są wszędzie. Aż 90% Amerykanów wierzy, że jesteśmy w trakcie kryzysu zdrowia psychicznego. Coraz więcej ludzi zgłasza, że czują się zestresowani, samotni i pesymistycznie nastawieni do przyszłości.
Ale tak samo jak niektóre środowiska społeczne mogą pogorszyć symptomy, tak samo niektóre mogą je załagodzić. Może gdyby stopniowo zaczęto zaspokajać nasze podstawowe potrzeby stabilności finansowej i psychologiczne potrzeby szczęścia, poczucia znaczenia i relacji międzyludzkich, to więcej ludzi poczułoby się lepiej. Moglibyśmy w pewnym sensie ochłodzić temperaturę.
Przez długi czas było to widziane jako nadmiernie optymistyczne myślenie o gruszkach na wierzbie: dobre w teorii, ale w praktyce nie do przyjęcie przez monopole farmakologiczne i technologiczne, a także niepomocne dla większości ludzi, którzy w międzyczasie cierpią; „Jasne, czekaj sobie aż świat się zmieni, a ja po prostu wezmę lęki i wezmę kąpiel w lodzie, dzięki”.
Mimo to, być może przez to, że system diagnozowania i leczenia osób znajduje się u granic wytrzymałości, a self-care ma jedynie ograniczony zakres działania, rzeczywiście szerzej zaczyna mówić się o tym, żeby leczyć uwarunkowania społeczne społecznymi metodami.
Mimo, że brzmią jak koszmar niejednego introwertyka, metody społeczne odnoszą się po prostu do zasobów spoza zakresu medycyny – jak odżywne jedzenie, wsparcie w zakresie pracy i pomoc z zakwaterowaniem, a także aktywności, takie jak grupy kolarskie, kursy malarstwa czy wspólne obiadowanie z innymi ludźmi. Zamiast pytać „Co ci dolega?”, doktorzy, terapeuci i służba medyczna może zamiast tego zapytać: „Co ci dostarcza przyjemności?”. Mogliby wtedy poradzić aktywność społeczną związaną z tą odpowiedzią w ten sam sposób, w jaki mogliby wypisać tabletki.
Badając rozpowszechnianie się tej praktyki w 30 krajach (w tym niewielkich częściach Stanów Zjednoczonych) na rzecz swojej nowej książki, The Connection Cure, na własne oczy widziałam, jak metody społeczne rzeczywiście pomagają ludziom poczuć się lepiej. Widziałam, jak lekarze przepisują pacjentom pieniądze i inne środki spoza medycyny, które – według badania przeprowadzonego w Vancouver – mogą podnieść ich pewność siebie i wiarę w swoje własne umiejętności radzenia sobie lub zapobiegania przyszłym problemem zdrowotnym, co może załagodzić symptomy depresji, PTSD i podnieść jakość życia. Widziałam, jak lekarze wypisują receptę na pomoc prawną, co może pomóc z przewlekłymi chorobami i – według badania przeprowadzonego w Cincinnati – zredukować poziomy hospitalizacji o 38%. Ma to całkowity sens: kiedy lekarze pomagają zaradzić okolicznościom towarzyszącym chorobom praktycznymi, niemedycznymi sposobami, to zaczynają czuć się lepiej.
Takie środki to ważny pierwszy krok, jako że wiadomym jest, że kurs malarstwa nie pomoże zbytnio osobie, która ledwo wiąże koniec z końcem. Jednakże, oparte na aktywnościach społeczne recepty, które zaspokajają potrzeby ludzi na źródła szczęścia, poczucia znaczenia i interakcji międzyludzkich także mogą być niesamowicie przydatne (i często łatwiejsze do wypisania w recepcie niż pieniądze).
Weźmy na przykład Jonasa, speca od historii, u którego zdiagnozowano agorafobię i lęk napadowy. Wypróbował wiele metod na wyleczenie swoich przypadłości: terapię, lekarstwa, marihuanę. Powiedział, że jego lęk był niczym samospełniająca się przepowiednia; kiedy ktoś o niego pytał, to symptomy się pogarszały. Ale potem Jonasowi przepisano „kulturowe witaminy”, 10 tygodni wypraw kulturowych w postaci koncertów, wizyt do muzeów i sesji wspólnego czytania w bibliotece. Zamiast skupiać się na tym, co powodowało chorobę Jonasa, kulturowe witaminy zajęły jego ciało i umysł aktywnościami, dzięki którym czuł się dobrze. Pod koniec tego okresu 10 tygodni lęk Jonasa był łagodniejszy i czuł się pod wieloma względami zdrowszy. Powiedział, że na nowo odkrył swoją pasję czytania z okresu dzieciństwa i zaczął częściej wychodzić z domu, odnalazł „ukojenie od swoich uczuć”. Z poczucia, że jego „dni są szare i niczym się od siebie nie różnią” przeszedł w ponowne czucie się sobą.
Podobnie było z Akeelą, kochającą matką i oddaną pracownicą służby zdrowia, która nie radziła sobie z osłabiającym bólem pleców. Chciała po prostu wrócić do pracy. Po tym, jak nie pomogły jej leki przeciwbólowe i zalecono jej więcej odpoczynku w łóżku, zaczęła czuć się gorzej: była bardziej poirytowana, zamknięta w sobie, aż w końcu dosięgły ją myśli samobójcze. Powiedziała, że nie pomogły jej antydepresanty i wizyty u psychologa, bo sprawiały, że czuła się jakby coś było z nią nie tak. Potem jednak Akeela odnalazła innego pracownika służby zdrowia i przyznawszy się, że czuła się jakby „nie była w stanie już niczego zrobić”, ten zapewnił ją, że tak nie jest i polecił jej to, co czuł, że Akeela potrzebowała: pracy, w której ponownie mogła czuć się potrzebna. Szukając sposobu na zutylizowanie umiejętności opiekuńczych Akeeli bez obciążania jej pleców, polecił jej wolontariat w organizacji dobroczynnej poświęconej pomocy dzieciom.
Akeela powiedziała, że zmieniło to jej życie; dziś pracuje w tej organizacji na pełny etat. I chociaż wciąż ma czasami problemy z plecami, Akeela widzi je jako jedynie fragment jej życia, nie jej główną część.
Moją ulubioną transformację przeszła Amanda, zapalona naukowczyni, u której zdiagnozowano poważną depresję po śmierci jej mamy, zdradzie męża, stracie pracy i przeprowadzce do miejsca, w którym nikogo nie znała. Amandzie przepisano największą możliwą dawkę antydepresantów, co rzeczywiście pomogło jej poczuć się lepiej. Doradzono jej też kurs pływania w morzu – ta aktywność pozwoliła jej poznać nowych ludzi, wypchnęła ją ze strefy komfortu i była, cóż, całkiem fajna. Mimo, że teraz Amanda wciąż bierze małą dawkę antydepresantów, mówi, że jej prawdziwym lekiem jest społeczność pływaków, z którymi do tej pory spotyka się w każdy weekend, żeby popływać. To był właśnie ten kurs, który pomógł jej „utrzymać mroczne myśli w ryzach” i „rozjaśnić życie na nowo”.
Wraz z wzrastającą liczbą ilościowych dowodów, te anegdoty pacjentów dowodzą temu, że nasze wymarzone gruszki na wierzbie rzeczywiście mogą wyrosnąć; pokazują, że recepty społeczne mogą poprawić nasze zdrowie i zmniejszyć presję nakładaną na służbę zdrowia. Sama coś o tym wiem; żeby poradzić sobie ze stresem, którego doświadczyłam przy pisaniu tego prowokacyjnego felietonu, zapisałam się na lokalny taniec grupowy w plenerze, żeby pozbyć się nerwowej energii zgromadzonej w swoim ciele i dołączyłam też do lokalnego klubu miłośników ptaków, żeby przestać nadmiernie myśleć poprzez obserwację ptaków.
Te recepty społeczne nie są jednak panaceum na wszystko; tak samo jak leki, terapie, i produkty self-care nie rozwiążą wszystkich kryzysów związanych ze zdrowiem psychicznym, tak samo nie dadzą rady lekcje malarstwa, wolontariaty i kursy pływactwa. Poza tym, zapewne istnieją ludzie, którzy pociliby się dalej nawet po ochłodzeniu pomieszczenia. Żeby móc poczuć się lepiej, potrzeba wszystkich narzędzi w zanadrzu.
Podczas gdy staramy się wyobrazić sobie jak wyglądałoby „poczucie się lepiej” dla większości z nas, powinniśmy też zastanowić się nad przemyśleniem, czym jest „choroba”. Może to nie jest zawsze ustalony zbiór symptomów, z którymi musimy sobie radzić sami i polegać na służbie zdrowia, żeby je wyleczyła. Może zamiast tego jest to reakcja na środowisko, do życia w którym nie jesteśmy przystosowani. I tak samo jak gorące pomieszczenie można ochłodzić, tak samo nasze środowisko może zbliżyć nas ponownie do tego, co ma znaczenie.
Dział: Medycyna
Autor:
Julia Hotz | Tłumaczenie: Karol Rogoziński