Sytuacja demokracji na świecie nie ma się dobrze, ale autokraci też cierpią
Joe Biden rozpoczął swoją prezydenturę w Stanach Zjednoczonych z obietnicą wsparcia globalnej demokracji w centrum planu na politykę zagraniczną państwa. Kończy swoją kadencję w momencie, gdy sytuacja ustrojów demokratycznych znajduje się na najbardziej niestabilnym poziomie od dekad.
Ilustracja wykonana przez Slate. Zdjęcia: Krick/Pool/Getty Images, Kevin Dietsch/Getty Images, Joseph Eid/AFP via Getty Images, Sarah Meyssonnier/Pool/AFP via Getty Images, Mikhail Tereshchenko/Pool/AFP via Getty Images, Ludovic Marin/Pool/AFP via Getty Images, and Claudio Reis/Getty Images.
We Francji w wyniku wotum nieufności upadł rząd, a Marine Le Pen, przywódczyni głównej partii autorytarnej, ma szansę na wygraną w nadchodzących wyborach. Niemiecki rząd także właśnie stracił swoje parlamentarne poparcie, a lokalna partia faszystowska rośnie w siłę; co prawda raczej nie przejmie kontroli, ale sytuacje jak ta niemieckiej gospodarki, która niegdyś była główną siłą w Europie, a przez pięć ostatnich lat ledwo co się poprawiła, zwykle sprzyjają partiom populistycznym. Poparcie wsparcia militarnego dla Ukrainy w Unii Europejskiej, co było postrzegane jako sprawdzian dla spójności Zachodnich sojuszy, gwałtownie spadło, zwłaszcza ze względu na powrót do władzy Donalda Trumpa, który chce zakończyć wojnę i polepszyć stosunki z Rosją. Warto też zauważyć, że pomimo wygranej w wolnych i uczciwych wyborach, Trump regularnie lekceważy i poddaje próbie demokrację w swoim własnym kraju.
Czy oznacza to, że polityka zagraniczna Bidena zawiodła, nawet pomimo tego, że w momencie objęcia stanowiska prezydenta miał więcej doświadczenia z polityką zagraniczną niż jakikolwiek inny amerykański prezydent w czasie ostatnich pięćdziesięciu lat? Czy świat przez te ostatnie kilka dekad, że pomimo jego wysiłków – tudzież bez względu na nie – pogorszenie się sytuacji rządów demokratycznych było nieuniknione? Czy też może całe szeroko przyjęte założenie, że za wszystkim stoi zanik wartości demokratycznych, jest tylko częściowo prawdziwe?
Prawda jest taka, że autokratyczne reżimy też nie radzą sobie najlepiej. W Chinach gospodarka jest w zastoju i szeroko rozpowszechniona jest korupcja wśród elit (zwłaszcza w armii), przez co dochodzi do protestów politycznych. Rosja uwięziona jest w niszczącej wojnie, a ich armia tak zdziesiątkowana, że wymaga wsparcia od Iranu i Korei Północnej, a biznesowe grube ryby (te, które nie uciekły jeszcze z kraju) otwarcie narzekają na bankructwo. Iran cierpi z powodu sankcji gospodarczych, a jego przymierza z innymi krajami na Bliskim Wschodzie (zwane „osią oporu”) upadły, co sprawiło, że w kraju po raz kolejny budzą się protesty polityczne. Korea Północna nadal jest w opłakanym stanie i w zamian za wsparcie finansowe pozwalające krajowi przetrwać dłużej, wysłała część swoich zasobów militarnych Rosji na tyle znaczną, że prawdopodobnie nie byłaby w stanie wygrać wojny z Koreą Południową, nawet jakby chciała takową rozpętać.
Co więcej, autokratyczne reżimy, być może ze względu na swoją naturę, są bardziej kruche od rządów demokratycznych. Jak napisał ostatnio na swoim Substacku strateg polityczny Lawrence Freedman, takie reżimy często polegają na „niewłaściwej formie kontroli tłumu i radzenia sobie z wściekłymi protestami”, co prowadzi do „problematycznej sytuacji politycznej powszechnej we wszystkich autokracjach: autokraci nigdy nie mogą być do końca pewni sytuacji opinii publicznej i siły oporu, jaki się przeciwko nim zebrał”.
Upadek francuskiego i rządu nie doprowadził do zmian ustrojowych w tych krajach. Dla kontrastu, taka sytuacja często ma miejsce, gdy upadają dyktatury – na przykład można wziąć upadek rządów szacha w Iranie w 1979 roku, upadek Związku Radzieckiego w 1991 czy chociażby mająca zaledwie w tym miesiącu miejsce klęska al-Asada w Syrii. Co łączy wszystkie te wydarzenia (a można takowych przywołać więcej) to fakt, że te reżimy, które trwały od dziesiątek lat i o których myślano, że będą trwać dziesiątki lat więcej, upadły i doświadczyły znacznych zmian w błyskawicznym tempie (nie przekształciły się one jednak w demokracje; co więcej, wszystkie kraje zaangażowane w Arabską Wiosnę Ludów, które napawały ludzi ekscytacją przez pierwsze lata tego stulecia, wróciły de facto do ustrojów autorytarnych, tylko w innej formie niż poprzednio).
Co się więc dzieje? Jak napisał ostatnio na swoim Substacku zatytułowanym What If Everyone Is At Their Breaking Point? Daniel Drezner, profesor relacji międzynarodowych w Tufts University, „seria niespodziewanych wydarzeń, do których doszło na przestrzeni ostatnich lat (…) wstrząsnęła instytucjami politycznymi na wszystkich stronach”. Nie wylicza on wszystkich tych wydarzeń, ale zaliczałyby się do nich między innymi inflacja, zakłócenia w łańcuchu dostaw i masywne migracje – co całościowo wpływa na niechęć wyborców wobec wybranych wcześniej rządów (przynajmniej tam, gdzie można głosować) – a wszystko to osadzone w kontekście coraz mniej stabilnego świata.
Pisałem kilka razy wcześniej o efektach ubocznych końca Zimnej Wojny. Zimna Wojna była okropnym okresem, ale była też systemem światowego bezpieczeństwa. Stany Zjednoczone i Związek Radziecki w istocie były dwoma wielkimi mocarstwami, oba mające do jakiegoś stopnia władzę nad swoimi częściami globu i sponsorujące wiele „niewielkich” wojen zastępczych, których jednak nigdy nie dopuszczono do zbytniego rozpowszechnienia i przerodzenia w katastrofalne wielkie wojny (chociaż kilka razy niebezpiecznie blisko do tego doszło). Gdy w Związku Radzieckim doszło do implozji, a Zimna Wojna się zakończyła, wiele państw znajdujących się pośrodku poczuło zew niezależności, sztucznie utworzone granice (których przestrzegała polityka wojenna) zaczęły się zacierać, powróciły stare rywalizacji, a wiele podmiotów pozarządowych (jak chociażby milenarystyczne grupy terrorystyczne) rościły sobie władzę nad spornymi terytoriami. Stany Zjednoczone zyskały na tym potęgę, ale przy tym były mniej zdolne do wywierania wpływu na innych.
Innymi słowy, jeśli świat wydaje się mieć nad sobą mniej kontroli, to dlatego, że tak jest. Przywódcy potężniejszych państw byli w stanie złagodzić konsekwencje odczuwanych teraz przez nich kryzysów, ale wymagałoby to wpierw przyznania się do tego, że istnieje presja i że sprawy rzeczywiście wymykają się spod kontroli, a przywódcy nie lubią tego robić, bo mogłoby to zasugerować, że nie są tak naprawdę przywódcami.
Putin nie musiał dokonywać inwazji na całą Ukrainę. Już i tak udało mu się politycznie i ekonomicznie ograniczyć niezależność Kijowa. Jeśli odczuwał potrzebę osiągnięcia bardziej namacalnej dominacji, mógł poprzestać na podboju regionu Donbasu we wschodniej Ukrainie (początkowo próbował publicznie uzasadnić konflikt rzekomym prześladowaniem posługujących się językiem rosyjskim mieszkańców regionu). Kraje Zachodu prawdopodobnie odpuściłoby mu to bez większego oporu.
Xi Jinping prawdopodobnie byłby w stanie skonsolidować swoją władzę nad Komunistyczną Partią Chin bez całkowitego odrzucania reform wolnorynkowych swoich poprzedników, dzięki czemu uniknąłby wynikającej z tego tendencji schyłkowej chińskiej gospodarki i rosnącego przez to zadowolenia. Emmanuel Macron nie musiał organizować we Francji specjalnych wyborów, które jego partia następnie przegrała, co zapewniło Le Pen okazję na zyskanie władzy. Olaf Scholz… cóż, w Niemczech nigdy nic nie wiadomo. W złożonych z trzech partii koalicji, która uczyniła go kanclerzem, tak często dochodziło do niezgody w ważnych kwestiach – przykładowo obietnica Socjaldemokratów na zwiększenie budżetu obronnego kontra nacisk Wolnej Partii Demokratycznej na zbalansowany budżet – że trudno jest wyobrazić sobie, jak Niemcy byłyby w stanie wydobyć się ze stagnacji.
W przypadku Bidena, jego retoryka skupiona na przedstawieniu polityki światowej jako konfliktu między demokracją, a autorytaryzmem był w głównej mierze jego sposobem na zdobycie wsparcia dla jego ambitnego programu polityki wewnętrznej. Najlepszym sposobem na przekonanie innych krajów do wspierania i naśladowania Stanów Zjednoczonych jest udowodnienie, że demokracja potrafi „dokonywać wielkich rzeczy”, a więc wygranie wyścigu gospodarczego z Chinami (co jest popularnym celem) wymagało uchwalenia ogromnej ustawy infrastrukturalnej (co w innym przypadku mogłoby nie być traktowane jako osiągnięcie).
Biden jednak też rzeczywiście w to wierzył. Urodził się w czasie Drugiej Wojny Światowej, dorastał w czasach Zimnej Wojny i dołączył do Senatu przy schyłku wojny w Wietnamie, a Ameryka próbowała odnaleźć balans między zdystansowaniem, a odprężeniem relacji z Moskwą przy jednoczesnym podtrzymywaniu swoich sojuszy (zwłaszcza w Europie) i orędowaniu za prawami ludzi. To naturalne, że postrzegał świat w kontekście walki demokracji z dyktaturą. Powinien był jednak z doświadczenia wiedzieć, że Ameryka czasami jest zmuszona do współpracy z mniejszym złem (oczywistym przykładem jest to, że Hitler wygrałby Drugą Wojnę Światową gdyby nie współpraca Roosevelta i Churchilla ze Stalinem). Postawienie wsparcia demokracji w „centrum” programu polityki zagranicznej było równoznaczne z porywaniem się z motyką na słońce przez kilka powodów. Gdy tylko Biden zacząłby wspierać chociażby jedną dyktaturę, do czego byłby z czasem zmuszony (jak miało to miejsce z Arabią Saudyjską), jego kampania byłaby w najlepszym wypadku postrzegana jako hipokrytyczna.
Co więcej, Stany Zjednoczone same w sobie nie były już świetlistą wizytówką demokracji. Dwóch prezydentów doszło do władzy pomimo przegranej w głosowaniu powszechnym, upadła wiara w szeroki zakres instytucji – zwłaszcza sądownictwo, które kiedyś było szanowane za swoją neutralność a teraz jest (słusznie) postrzegane jako upolitycznione na lokalnym i państwowym poziomie, a frekwencja w wyborach zaczęła się zmniejszać. Ameryka może być dalej widziana jako miejsce, w którym chciałyby mieszkać miliony ludzi, ale o wiele więcej odrzuca pomysł, jakoby system polityczny kraju był warty naśladowania.
Odsunięcie promocji demokracji od centrum polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych nie oznacza całkowite wyzbywanie się jej. Prawdziwy Realpolitik, czyli stawianie interesów materialnych nad wartościami demokratycznymi też jest ślepym zaułkiem, przynajmniej w kraju, w którym zagraniczne przedsięwzięcia wymagają wsparcia w kraju. Mówienie jednak jednego, a robienie drugiego, choć czasami uzasadnione, na dłuższą metę tylko dezorientuje obserwatorów względem tego, w co wierzy USA, co jest w stanie tolerować i co zdecyduje się wspierać lub z czym walczyć.
Co zrobi Donald Trump ze spuścizną Bidena w swoim drugim podejściu w Białym Domu? Jeśli pierwsza kadencja Trumpa jest jakąkolwiek wskazówką, to będzie on unikał retoryki opartej na wartościach, umniejszał wagę zobowiązań wobec sojuszników i próbował negocjować transakcyjne relacje z innymi przywódcami. Za pierwszym razem to podejście przyniosło niewiele sukcesów. Kampania „maksymalnej presji” przeciwko Iranowi nie doprowadziła do upadku islamistycznego reżimu w kraju, skłoniła go tylko do wznowienia swojego programu nuklearnego (państwo jest dziś bliżej do stworzenia bomby atomowej niż kiedykolwiek wcześniej). Jego próba zaprzyjaźnienia się z liderem Korei Północnej Kim Jong-unem nie przyniosła żadnych korzyści, bo ich interesy tak bardzo się od siebie różniły. Jego przyjaźń z Rosją zaprowadziła donikąd; Trump upiera się, że Putin nie dokonałby inwazji Ukrainy gdyby nadal był prezydentem, ale wojska Putina walczyły z Ukrainą w Donbasie za kadencji Trumpa bez żadnego sprzeciwu. Prowadził z Chinami swojego rodzaju wojnę handlową, ale Pekin nic nie stracił; stracili tylko amerykańscy konsumenci.
Trump wydaje się nie mieć żadnego konceptu na politykę zagraniczną. W niektórych przypadkach, kiedy wszystko wokół się rozpada, nieskupianie się na przestarzałej „strategii globalnej” jest dobrym pomysłem, ale przywódca wciąż potrzebuje jakiegokolwiek planu działania – jakiegoś pomysłu na to, jaka strategia zadziałałby na danej arenie konfliktu czy współpracy, a jaka na innej. Nic jednak nie wskazuje na to, że Trump czy którykolwiek z jego doradców posiadają taki plan lub czy nawet mają pojęcie, że takowego potrzebują.
Dział: Świat
Autor:
Fred Kaplan | Tłumaczenie: Karol Rogoziński - praktykant fundacji: https://fundacjaglosmlodych.org/praktyki/