Andor to bardzo poważny serial, który przypomina mi, dlaczego kocham gwiezdnowojenne szaleństwo
Uderzaj, DJ-u Disco Droidzie! [agresywna kosmiczna muzyka house]

Zdjęcie: Lucasfilm/Disney
Sekwencja finałowa trzeciego odcinka drugiego sezonu Andora znajdzie się wśród
najlepszych momentów już i tak znakomitego serialu. Powtarza schemat z trzeciego
odcinka pierwszego sezonu, „Rozrachunek”, który przeplatał dwie sceny z życia
Cassiana Andora — gdy wchodził na statek nieznajomego, uciekając przed pewną
śmiercią z rąk Imperium, porzucając wszystko, co znał. Jednak tym razem przeplatają
się nie momenty w czasie, a miejsca.
Nie powinno być spoilerem stwierdzenie, że żadna z postaci ukazanych w tej
montażowej sekwencji nie przeżywa dobrych chwil. Ciężar Imperium przygniata nawet
tych, którzy są najbardziej zdolni, by mu się przeciwstawić. Ale to, co naprawdę
sprawiło, że ten moment zagrał we mnie jak czysta gwiezdnowojenna radość — aż
klepałam się po twarzy i szeptem krzyczałam — to były decyzje reżyserskie Ariela
Kleimana, które były całkowitym przeciwieństwem dramatyzmu.
Poważnie traktowane filmy i seriale gatunkowe nie są dziś rzadkością. Ale niezwykłość
Andora polega na tym, że twórcy nigdy nie zapominają, iż serial toczy się w uniwersum,
w którym fantastyczność jest tak samo codzienna jak faszyzm.
[Uwaga redakcyjna: ten tekst zawiera spoilery z odcinków 1-3 drugiego sezonu Andora.]
Andor działa, bo opowiada swoją fantastyczną historię — o statkach kosmicznych,
planetach z jednym surowcem, uroczych robotach jąkających się i dziwnym jedzeniu —
jakby była to doskonale udokumentowana historyczna produkcja. Świat przedstawiony
jest spójny do najdrobniejszych detali: od kostiumów, przez lokalizacje, scenografie,
rekwizyty, aż po projekt budynków — wszystko podporządkowane nadrzędnej narracji.
Przykład z pierwszego sezonu: robotnicy z Ferrix i osierocone dzieci z rodzinnej planety
Cassiana, dotkniętej jakimś globalnym kataklizmem, noszą ubrania w podobnych
barwach: spalonej pomarańczy, bladej zieleni i zakurzonej żółci. Andor nie musi mówić
wprost, że nieobecne społeczeństwo dorosłych z planety Cassiana było podobną,
uziemioną, wspólnotową kulturą pracowniczą, która żyła pod imperialnym butem — aż
przestała. Po prostu to pokazuje.
Reżyserzy Andora i cały zespół twórców na każdym poziomie podejmują decyzje, które
się ze sobą łączą, tworząc jedne z najbardziej wiarygodnych światów, jakie widzieliśmy
w filmowym uniwersum „Gwiezdnych Wojen”. Sprawiają, że sceneria staje się
miejscem, gdzie żyją ludzie — nie tylko postacie. Szokujące może być, gdy
niezrozumiała tradycja ślubu na Chandrili przechodzi w imprezę z muzyką house, ale
tylko podkreśla to fakt, że panna młoda i pan młody to dosłownie dzieci. Cała ceremonia
pozwala wszystkim udawać, że są dorośli, podczas gdy to w istocie taniec w szkolnej
dyskotece, który zmienia życie.
Ktoś mógłby spojrzeć na Andora i uznać go za serial pogardzający fantastycznymi
elementami franczyzy — lekceważący miecze świetlne, międzygwiezdne bitwy czy
magiczną Moc, która jednoznacznie rozdziela dobro od zła — na rzecz bardziej suchej,
może nawet nadętej historii o straumatyzowanych rewolucjonistach i faszystowskich
biurokratach.
Ale dla mnie to właśnie te momenty, w których Andor naturalnie łączy realistyczną
historię z pełną fantazji galaktyką Gwiezdnych Wojen, sprawiają, że aż wychodzę z
siebie z ekscytacji. W pierwszym sezonie był to wątek więzienny — fascynujące, jak
faszyzm zmusza głównego bohatera do budowania maszyny, która ostatecznie go
zabije — wszystko to osadzone w perfekcyjnie zaprojektowanym sci-fi więzieniu pracy i
elektryzującej historii ucieczki.
Podobny moment w pierwszych trzech odcinkach drugiego sezonu to zapowiedziane,
ale mimo to zaskakujące pojawienie się (i natychmiastowe zniknięcie) pewnego
dżunglowego dzika-potwora, który dosłownie pożera dwóch ludzi naraz jak Pac-Man.
Albo przypadkowa krowopodobna bestia wielkości furgonetki przeżuwająca siano
(chyba?) w tle sceny obiadu kosmicznych rolników. Bo to Gwiezdne Wojny, i obecność
przynajmniej jednego zupełnie niepotrzebnego dziwacznego stwora to znak
rozpoznawczy tej serii.
Ale choć pokochałam mojego nowego syna dzika, nic nie równa się momentom, w
których Andor wykorzystuje swój talent do łączenia dramatyzmu i fantastyki
bezpośrednio w postaciach.
W finałowej sekwencji trzeciego odcinka sezonu drugiego matką 15-letniej panny
młodej jest Mon Mothma, potajemnie lewicowa senator. Jest kompletnie pijana w
zjawiskowej sukni i tańczy jak szalona do kosmicznego odpowiednika Despacito. To
dzień, w którym ostatecznie zrozumiała, że nie udało jej się wychować córki w swoich
wartościach i patrzy, jak ta sama zamyka się w tradycyjnym więzieniu roli żony. Właśnie
też dowiedziała się, że jej najlepszy przyjaciel z dzieciństwa, jedyna osoba, przy której
może być całkowicie szczera, przeżywa emocjonalny i finansowy kryzys — i dlatego
musi zostać natychmiast zabity, by nie było ryzyka, że wyda jej zdrady.
Ale przez jedną krótką sekundę, gdy Mon Mothma trzyma w rękach dwa kieliszki — i
nie zapominajmy, że ta postać przez dekady znana była głównie z frazy „Wielu
Bothanów zginęło” i jednego z najbardziej gwiezdnowojennych imion w całej serii —
kamera Ariela Kleimana uchwyca coś jeszcze. Obcego gościa weselnego z głową
owada i okularami przeciwsłonecznymi, który tańczy Space Griddy do „Kosmicznego
Despacito”, granego przez świadomego, unoszącego się w powietrzu, dyskotekowego
DJ-a w kształcie kuli lustrzanej, rodem ze szkolnej dyskoteki.
To właśnie wtedy wrzasnęłam w swoim mieszkaniu: „KOCHAM GWIEZDNE WOJNY!”
Przyznaję się: jestem fantastą. Kocham coś, co potrafi sprawić, że czuję ogromne
emocje wobec czegoś z natury niedorzecznego, co wykorzystuje rekwizyty fantastyki w
sposób, który dotyka mnie w moim zwykłym życiu.
Andor nie jest dobry dlatego, że boi się Gwiezdnych Wojen, albo że próbuje być czymś
innym niż Gwiezdne Wojny, ani że „uszlachetnia” tę franczyzę. Jest dobry, bo to serial,
którego twórcy wyraźnie starają się traktować uniwersum „Star Wars” jak prawdziwe i
spójne miejsce. A jeśli traktujesz Gwiezdne Wojny jak coś prawdziwego i spójnego —
mogą one udźwignąć niezwykle prawdziwe idee z porażającą siłą.
Dział: Kino
Autor:
Susana Polo/Tłumaczenie: Maksym Chmielak
Źródło:
https://www.polygon.com/star-wars/562903/andor-episode-1-3-review