Koniec z nostalgicznymi koncertami, proszę
Przemysł kulturowy staje się coraz lepszy w monetyzacji przeszłości - w tym nowego rytuału muzyków grających stare albumy w całości na scenie.
Zdjęcie: Alex Merto
W marcu zespół rockowy Weezer ogłosił plany uczczenia 30. rocznicy wydania swojego debiutu pod własnym tytułem, znanego fanom jako „Niebieski Album”, specjalną trasą koncertową: Na każdym przystanku mieli grać album w całości, od przodu do tyłu. Być może nie cieszyłem się nową twórczością Weezer od dziesięcioleci, ale Blue Album był stałym elementem mojej nastoletniej świadomości, podobnie jak dla wielu osób w moim wieku; kusiło mnie, by kupić bilet i spędzić wieczór wśród mojej kohorty, przenosząc się z powrotem do tamtych czasów. Ale kiedy obejrzałem wideo zapowiadające trasę, poczułem również dokuczliwe poczucie déjà vu.
Założyłem, że po prostu reaguję na cały rytuał koncertowania albumów sprzed lat, koncepcję, która stała się podstawą branży. Pojawił się on w połowie 2000 roku, wraz z wyselekcjonowaną serią stosunkowo niewielkich koncertów, świadomie zatytułowanych „Don't Look Back” - ale w ciągu dekady stał się wielkim biznesem. W 2016 roku Bruce Springsteen odbył trasę koncertową po całym świecie, grając cały swój album „The River” z 1980 roku; U2 weszło na pokład w 2017 roku z ogromną trasą koncertową, podczas której zagrali całe „The Joshua Tree” z 1987 roku. Teraz takie ćwiczenia są na porządku dziennym: Tylko w tym roku uczestnicy koncertów mogli usłyszeć wszystko, od ikony rapu Nasa grającego cały album „Illmatic” (30. rocznica), przez gwiazdę country Clinta Blacka grającego „Killin' Time” (35. rocznica), po pop-punkowy zespół Green Day grający zarówno „Dookie” (30. rocznica), jak i „American Idiot” (20. rocznica) - albumy głównie z epoki, w której ludzie wyrażali swoją miłość do płyt, faktycznie je kupując.
Wtedy to do mnie dotarło: Nie chodziło tylko o to, że trasa Blue Album Weezer była czymś w rodzaju tego, co każdy zespół wydaje się robić w dzisiejszych czasach. Wydawało mi się to znajome, ponieważ było to coś, co sami Weezer zrobili już 14 lat wcześniej, podczas trasy „Memories”. Pamiętam, że wtedy pomysł ten wydał mi się intrygująco nowatorski. Dziś ta aura nowości jest już odległym wspomnieniem. Powiadomienia o nowych trasach z okazji rocznicy wydania albumu pojawiają się nieustannie w mojej skrzynce odbiorczej i kanałach społecznościowych. Podsumowując, nie sprawiają one wrażenia zabawnych eksperymentów czy celebracji ukochanych albumów. Czują się jak przyspieszenie przemysłu kulturalnego, który jest niepokojąco oddany - nie tylko w naszych salach koncertowych, ale na naszych ekranach i wszędzie tam, gdzie może do nas dotrzeć - zarabianiu na naszym nostalgicznym przywiązaniu do mediów z przeszłości.
Łatwo jest współczuć wszystkim zaangażowanym. Dla fanów, którzy przywiązali się do tych albumów, gdy zostały one pierwotnie wydane, koncerty funkcjonują jako potężne skróty do przejmujących wspomnień i odległych uczuć. Dla nowych fanów są one szansą na ponowne połączenie się z momentami kulturowymi, które mogli przegapić za pierwszym razem. Jeśli chodzi o zespoły: Wiele z nich szuka sposobów na opłacenie rachunków, ponieważ przychody z albumów i tras koncertowych gwałtownie spadają w przypadku wszystkich artystów z wyjątkiem tych odnoszących największe sukcesy. Przypuszczalnie agenci bookingowi przypominają artystom, że te ćwiczenia nostalgii pomagają sprzedawać bilety, podczas gdy statystyki streamingu przypominają im dokładnie, które z ich albumów są najczęściej słuchane. Rozmawiając z Yahoo News w 2017 roku, Art Alexakis z zespołu Everclear zauważył, że sprzedaż towarów podczas ich rocznicowych tras koncertowych była prawie dwukrotnie wyższa niż podczas regularnych koncertów. (Nostalgia to piekielny narkotyk; skutki uboczne mogą obejmować zakup dwóch winylowych płyt LP i koszulki). Muzycy stają się więc szafami grającymi - grają dokładnie to, co według danych ludzie chcą usłyszeć, minimalizując ryzyko zanudzenia kogokolwiek nowym materiałem lub nowymi pomysłami.
„Oznacza to, że wszystkie dobre utwory znalazły się z przodu”
Im więcej razy brałem udział w tych rocznicowych koncertach, tym bardziej doceniałem staromodny, standardowy koncert. Z jednej strony jest to prosta przyjemność - tak prosta, że nie można jej przegapić, dopóki nie zniknie - nigdy nie wiadomo, jaki utwór będzie następny lub jak może być zagrany inaczej podczas tej konkretnej trasy, tej konkretnej nocy. Dokonywanie takich wyborów pozwala muzykom opowiedzieć historię o ich pracy i rozwoju w czasie. Ale taka zmienność jest rzadkością na albumach rocznicowych. Ukrytą obietnicą jest to, że stare utwory będą brzmieć jak stare nagrania - że muzycy będą grać, ale tylko po to, by odtworzyć wybory, których dokonali lata temu.
Monetyzacja nostalgii zawsze miała swoje miejsce w biznesie kulturalnym, a w szczególności muzycznym. (Pamiętasz te reklamy sześciopłytowych kompilacji hitów z przeszłości?). Ale teraz jest to turbodoładowanie: Coraz więcej tego, co jest nam oferowane, w lokalach lub w telewizji, wydaje się być motywowane logiką, że to, czego ludzie chcą lub co można najłatwiej sprzedać, jest tym, co już wcześniej im się podobało. Nie pomaga fakt, że nasz świat jest tak nasycony mediami, że nasze poczucie czasu - nawet nasze poczucie własnego życia - jest coraz bardziej wyznaczane przez produkty popkultury; jesteśmy nieustannie zachęcani do łączenia się z przeszłością poprzez rzeczy, które ludzie oglądali i nosili, grali i słuchali, z których wszystkie są dla nas równie dostępne, ułożone obok siebie w Internecie, tak jakby czas w ogóle nie istniał. Świadome przyjmowanie produktów kultury minionej epoki nazywano kiedyś „retro” i było w tym coś lekko kiczowatego. Trasy z okazji rocznicy wydania albumu wydają się być sposobem na uczynienie tego impulsu bardziej godnym: To, co w innym przypadku mogłoby wydawać się nagrobkiem z datą na zatrzymanej karierze, jest zamiast tego przedstawiane jako dumny punkt orientacyjny, celebracja trwałego życia albumu - i hołd dla „treści”, która ma większy kulturowy zakup niż ludzie, którzy ją stworzyli.
Myślę, że nie jestem jedyną osobą, która w obliczu tych wszystkich przepakowań najnowszej historii czuje się nieco znużona. W tym roku pop-punkowy zespół Bowling for Soup odbył trasę koncertową z okazji 20. rocznicy wydania albumu „A Hangover You Don't Deserve”. Wideo nakręcone przez członka publiczności uchwyciło wokalistę zespołu, Jareta Reddicka, analizującego założenia trasy w mniej niż pochlebnych słowach, przypominając ludziom, jaki był rok 2004 w rzeczywistości, a nie owinięty w gazę pamięci. „Będziesz z nami sfrustrowany” - powiedział. W 2004 roku, przypomniał publiczności, sklep Apple iTunes miał zaledwie rok; w tym czasie jego użytkownicy mogli zapoznać się z pierwszymi trzema utworami albumu (30 sekund każdego) przed podjęciem decyzji o zakupie całości. „Oznacza to, że wszystkie dobre utwory były na początku” - wyjaśnił Reddick. Albumy również stawały się coraz dłuższe, wypełnione utworami, które miały sprawić, że kupujący poczuli, że są warte swoich pieniędzy. Reddick przewidywał, że po odtworzeniu wszystkich tych hitów, z wyjątkiem najbardziej zagorzałych fanów na widowni, „będą patrzeć na siebie nawzajem jak: „Co to do cholery jest? Co się dzieje?”
Artyści i firmy zajmujące się produkcją dzieł sztuki stoją w obliczu coraz większej presji, aby zidentyfikować materiał, na którym można zarobić najwięcej, i nieustannie maksymalizować tę monetyzację. Jednocześnie widzowie są coraz bardziej przyzwyczajeni do tego, że z góry mówi im się niemal dokładnie, co otrzymają. Z ekonomicznego punktu widzenia brzmi to całkiem nieźle: Kto nie lubi wiedzieć, za co płaci? Ale oczywiście otrzymywanie dokładnie tego, czego się chce, nie jest tak naprawdę tym, do czego służy sztuka. W najlepszym wydaniu sztuka zaskakuje nas, wymykając się naszym mechanizmom obronnym i stając się częścią naszego życia w sposób, który jest cenny właśnie dlatego, że nie mogliśmy go przewidzieć. To właśnie w ten sposób muzyka staje się dla nas wyjątkowa: pokazując nam coś o tym, kim jesteśmy i jak się czujemy, czego wcześniej nie wiedzieliśmy
Byłoby miło pomyśleć, że ten albumowo-koncertowy trend jest na skraju wypalenia się - że po obżarstwie okazjami do rozkoszowania się tym, co już lubimy, możemy zatęsknić za doświadczeniami, które czują się nowe lub przynajmniej podyktowane nieco mniej przejrzystą relacją między sztuką a komercją. Nawet jeśli jest to myślenie życzeniowe, zabawa podczas tych tras wyraźnie zaczyna być wymuszona. Gdy jego przemówienie do fanów dobiega końca, Reddick brzmi mniej jak gwiazda rocka, a bardziej jak osobisty trener prowadzący swoją publiczność - i być może samego siebie - przez wyczerpujący trening. „To 18 [przekleństwo] piosenek. Trzymaj się nas, a razem przejdziemy przez ten album”. Muszą istnieć lepsze sposoby na trzymanie się rzeczy, które kochamy.
Dział: Muzyka
Autor:
Peter C. Baker | Tłumaczenie: Seweryn Chablewski - praktykant fundacji: https://fundacjaglosmlodych.org/praktyki/
Źródło:
https://www.nytimes.com/2024/11/20/magazine/nostalgia-concerts.html