2024-03-14 10:51:29 JPM redakcja1 K

Oscary są bardziej Barbie, niż chcą przyznać

Pokaz nie był zły, ale krótkowzroczna Akademia była niesprawiedliwa, jeśli chodzi o najlepsze tegoroczne filmy.

Tegoroczna Gala Oscarów, prowadzona przez Jimmiego Kimmela (od lewej), była mimo wszystko, całkiem przyjemną nocą.

Powody sukcesu "Oppenheimera" na Oscarach - trzynaście nominacji i siedem zwycięstw - są oczywiste. Film porusza poważny temat historyczny i polityczny, a do tego przyniósł zysk rzędu milionów dolarów. Ucieleśnia cenioną ideę czynienia dobra, czyniąc dobrze. Można śmiało powiedzieć, że wiele osób pracujących w branży filmowej wolałoby pracować nad filmami, które wydają się znaczące, niż nad tymi, które wydają się niepoważne i komercyjne. Niezależnie od artystycznych niedociągnięć "Oppenheimera", znaczenie jego tematyki jest niezaprzeczalne, podobnie jak ambicja Christophera Nolana, by nakręcić film godny tego statusu. Bądźmy jednak szczerzy: gdyby "Oppenheimer" okazał się klapą lub po prostu wyszedł na zero, jego szanse na tegorocznej ceremonii byłyby takie same jak w przypadku "Czasu Krwawego Księżyca" Martina Scorsese’a - dziesięć nominacji i zero zwycięstw.

A co z największym komercyjnym rywalem zwycięzcy, "Barbie"? Na zawsze kojarzona z "Oppenheimerem" w oczach widzów ze względu na przypadkową wspólną datę premiery, porównywalnie niezwykłe zyski ze sprzedaży biletów, a także z uwagi na chwytliwe połączenie tytułów- "Barbieheimer”. Żywiołowa „Barbie” ma za sobą zupełnie inny okres popularności niż ten, którym cieszyło się świadomie poważne dzieło Nolana. Oscary są prawie zawsze surowe dla komedii, a "Barbie" dodatkowo, może się obawiać co wróży jej opłacalność i uznanie. Kinomani, którzy drżą na myśl, że po "Oppenheimerze" studia będą wyrzucać dziewięciocyfrowe budżety na filmy o podobnie poważnej tematyce, są bez wątpienia przerażeni, że "Barbie" nie będzie ostatnim filmem wyprodukowanym z linii produktów producenta zabawek. Choć "Barbie" jest świetna, zbyt łatwo jest sobie wyobrazić, że może ona zapoczątkować erę sztampowych produkcji filmowych, podobnych do tych znanych z czasów superbohaterów - oraz że firma Mattel i jej konkurenci wpisze w swe standardy nie tyle udany proces produkcji "Barbie" (zatrudniając odważnego, oryginalnego reżysera i dając mu niezwykłą swobodę artystyczną), ale pomyślne wyniki, zatrudniając mniejszych twórców filmowych i ograniczając ich do stworzenia czegoś w stylu "Barbie".

Niemniej jednak, Hollywood, długo działające w granicach tworzenia filmów franczyzowych, musi rzeczywiście czuć się nieco pewniej, tworząc dwa tak specyficzne filmy i zarabiając na nich pieniądze. Tegoroczna ceremonia, prowadzona przez Jimmy'ego Kimmela, odzwierciedlała te pozytywne emocje, do których nawiązał w swoim otwierającym monologu. Była to dość wesoła noc, mimo wszystko. Kimmel zdobył się na kilka politycznych żartów o zaskakującej i mile widzianej dosadności. Porównał bohaterkę "Poor Things", "dorosłą kobietę z mózgiem dziecka", do senator Katie Britt, republikanki, która wygłosiła animatroniczną odpowiedź na niedawne orędzie o stanie Unii. Spytał także Donalda Trumpa, który w mediach społecznościowych sprzeciwiał się występowi gospodarza Kimmela podczas transmisji: "Czy już skończyłeś swoją odsiadkę w więzieniu?". Kimmel dodał również trafny cios w gusta Tinseltown. Zauważył, że Jodie Foster i Robert De Niro są ponownie razem nominowani jak prawie pięćdziesiąt lat temu za film "Taksówkarz". Skomentował, że wówczas Jodie była w wieku, w którym mogła zagrać córkę Roberta, podczas gdy teraz "jest o dwadzieścia lat za stara, by być jego dziewczyną".

Poza żartami miło było posłuchać Kimmela mówiącego z dumą o solidarności związków zawodowych scenarzystów i aktorów podczas zeszłorocznych strajków i obserwować, jak wita na scenie tłumy członków innych hollywoodzkich związków zawodowych, którzy zbliżają się do punktu kryzysowego własnych negocjacji ze studiami. Mimo to, ogólny ton był pełen wdzięczności i przełożył się na główny punkt programu, czyli rozdanie nagród. Zapowiedzi dla czterech kategorii aktorskich nie zawierały klipów z nominowanych występów, w sumie dwudziestu, ale pochwały od poprzednich zwycięzców w tych kategoriach. Na miejsce spojrzeń na kunszt aktorów przyszły pokazy przesadnie słodkich, scenariuszowych emocji. Każdy z dwudziestu godnych uwagi prezenterów (wśród których znaleźli się Regina King, Ke Huy Quan, Sally Field i Matthew McConaughey) zwrócił się bezpośrednio do jednego z nominowanych, chwaląc go tak szczerze i uczuciowo, że same statuetki przybrały kolor różowego złota.

Atmosfera pychy przeniknęła również część wieczoru, która powinna być rytuałem głębokiej pokory, czyli klip "In Memoriam" oddający hołd zmarłym. W tym roku został on podzielony na listę A (ci, których wizerunek emitowany był przez krótką chwilę na ekranie), listę B (ci, którzy widnieli w układzie grupowym, pięciu cienkich pionowych zdjęć) i listę C (kilka nazwisk bez wizerunków, prawdopodobnie kilkadziesiąt z nich, pojawiających się i znikających na ekranie). Jedynie niewielka klasa A-plus tych, którzy odeszli, była przez chwilę widziana w pełnym wymiarze. Ta prymitywna i obraźliwa decyzja bardzo przypomina wyniosłe Hollywood ery studyjnej. Jeżeli mówimy o pominięciach, to najdziwniejsze z nich wydaje się być zupełnie niezamierzone: Al Pacino, wręczając nagrodę dla najlepszego filmu, nie ogłosił wszystkich dziesięciu filmów ubiegających się o nagrodę, zamiast tego od razu przeszedł do koperty z wezwaniem do "Oppenheimera".

Jak zazwyczaj, niewiele z przygotowanych dla prowadzącego i prezenterów tekstów komediowych wzniosło się ponad poziom wymuszonej sympatii. Bardziej można się było uśmiechnąć z powodu zbiorowej chęci przypodobania się niż z rzeczywistej frajdy. Był jednak jeden fragment zainscenizowanej komedii, który okazał się niezwykle udany: John Cena świetnie się bawił, wręczając nagrodę za najlepszy kostium. Użył koperty zwycięzcy jako listka figowego, wcielając się tym samym w rolę ekshibicjonisty, który przerwał rozdanie Oscarów pięćdziesiąt lat temu. Najlepsze momenty żartów prezenterów obejmowały interakcje z zebranym tłumem, tak jak wtedy, gdy Kate McKinnon odegrała komiczny fragment, zastanawiając się, do kogo przypadkowo wysłała swoje "gustowne nagości", a Steven Spielberg, na widowni, teatralnie wskazał na siebie. To dowód na to, że transmisja z rozdania Oscarów, nawet jeśli nie jest pozbawiona inscenizacji, to gromadzi wielkie osobowości przepełnione dowcipem, talentem i poczuciem humoru. (Warto pomyśleć o komediowej kamiennej twarzy Michaela Keatona w odpowiedzi na żartobliwe teksty Arnolda Schwarzeneggera i Danny'ego DeVito). Im bardziej Oscary mogą obniżyć formalność i zatrzeć granicę między talentem na widowni a talentem na scenie, tym żywsza i bardziej zabawna będzie akcja.

Jednak to, co liczy się w Oscarach, to nie show, które jest jedynie miejscem wręczania nagród. Nagrody oczywiście nie determinują ostatecznie miejsca filmu w historii kina, ale mają realne wpływy na kariery zdobywców statuetek - a tym samym na przyszłość tej dziedziny sztuki. Pod tym względem Akademia wykazała się w tym roku krótkowzrocznością, zwłaszcza przyznając nagrodę dla aktorki pierwszoplanowej Emmie Stone za film "Poor Things". To imponujący film, który koncentruje się na kobiecie, która otrzymała mózg nienarodzonego płodu od szalonego naukowca i która musi szybko opanować wszystkie umiejętności dorosłych, w tym język, od zera. Stone wygłosiła przemówienie łamaną, dynamiczną i prawie niezrozumiałą mową z przekonującą, zaangażowaną zręcznością; choć występ był imponujący, to nie jej wina, że nie okazuje się bardziej emocjonalnie znaczący niż cały film.

Aktorką, która zasłużyła na wygraną jest Lily Gladstone, za swoją rolę w filmie "Czas Krwawego Księżyca", która różni się od innych kreacji aktorskich tego roku, a tym bardziej od większości występów filmowych. Jest to rola cichego - czasem nawet milczącego - autorytetu, a jej kulminacyjna scena z Leonardo DiCaprio jest jednym z najpotężniejszych momentów występu, jakie widziałem od dłuższego czasu. Chociaż postać ta jest z założenia stosunkowo beznamiętna, stoicka i nieśmiała w wyrażaniu siebie, kipi od myśli i emocji. Akademia nie trafiła w sedno, i myślę, że nie przez przypadek: chociaż Stone jest charyzmatyczną aktorką, jej osiągnięcie w "Poor Things" jest jednym z wysiłków, tego, co aktor może dać od siebie poprzez czyste zaangażowanie. To sprawia, że jest to rodzaj występu, któremu Akademia nie może się oprzeć. Dla kontrastu, występ Gladstone, choć nie mniej udany, zależy bardziej od wewnętrznych cech i zdolności do przekazywania myśli i uczuć poprzez samą obecność. Nie jest to coś, czego można łatwo kogoś nauczyć, opanować lub opanować do perfekcji. Zakorzeniona wzniosłość występu Gladstone musi potajemnie przerażać aktorów, wyznaczając standard, którego nikt nie może być pewien.

Oscary były surowe dla najlepszych filmów roku. "Czas Krwawego Księżyca", z dziesięcioma nominacjami, nie wygrał nic, a "Barbie", która zdobyła osiem nominacji, wygrała tylko w kategorii Piosenka Oryginalna. Z dwóch z nominowanych piosenek zwyciężyła "What Was I Made For?" Billie Eilish i Finneasa O'Connella, ale druga z nich, "I'm Just Ken" (autorstwa Marka Ronsona i Andrew Wyatta) została wykonana na scenie przez Ryana Goslinga z taką finezją, że publiczność składająca się z wybitnych osobistości i ich bliskich osiągnęła szczyt spontanicznego zachwytu. Pokazało to, że Akademia podczas pokazu opierała się na bardzo komediowej pomysłowości, emocjonalnej autentyczności i zawrotnej sztuczności, do której nie chciała się przyznać w swoich nagrodach. Oscar jest bardziej Barbie niż sam przyznaje. Mimo to, co najmniej jedna niezwykle pomysłowa komedia otrzymała dziś swoją nagrodę: "Cudowna historia Henry'ego Sugara", jedna z nowych adaptacji bajek Wesa Andersona autorstwa Roalda Dahla, która wygrała w kategorii krótkometrażowego filmu akcji na żywo. To był pierwszy Oscar Andersona i ironią losu jest to, że wygrał go za film krótkometrażowy w roku, w którym zrealizował również jeden ze swoich najbardziej ambitnych i udanych filmów fabularnych, "Asteroid City", który nie otrzymał żadnych nominacji. Jedyną zaletą obojętności Akademii jest to, że Anderson nie musiał tracić czasu na kampanię promocyjną. Nie było go w kinie, gdyż dziś rozpoczyna zdjęcia do swojego kolejnego filmu fabularnego, "The Phoenician Scheme" - to lepsza wiadomość niż jakakolwiek, która nadeszła wczoraj wieczorem z Dolby Theatre.

Dział: Hollywood

Autor:
Richard Brody | Tłumaczenie: Konstancja Kaźmierska

Żródło:
https://www.newyorker.com/culture/the-front-row/the-oscars-are-more-barbie-than-theyll-admit

Udostępnij
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy.
Treść wiadomości jest wymagana.


INNE WIADOMOŚCI


NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE