Sukienka sędzi konstytucyjnej Veroniki Křestyanovej z ramiączkami typu spaghetti wywołała kontrowersje. Ale czy debata jest w ogóle właściwa? Foto: Zuzana Bönisch / KPR
Czarna sukienka nie miała ani zbyt głębokiego dekoltu, ani rozporka. Nie była zbyt krótka, wręcz przeciwnie, sięgała niemal kostek, odkrywając czarne baleriny. Jedynym jej przewinieniem mogły być cienkie ramiączka, które, podobnie jak baleriny, są ostatnio w modzie. Křesťanová uzupełniła kreację skromnym łańcuszkiem. Generalnie - cały strój wyglądał schludnie, przy tym niezbyt pompatycznie, ale adekwatnie do sytuacji.
Dla mnie to odpowiedni strój, nie wpadłabym na to, żeby o nim jakkolwiek rozmyślać, tym bardziej w kontekście nieprzyzwoitości. Nawet powiedziałabym, że była to kreacja minimalistyczna, aż skromna, bez wyrazistego makijażu czy przesadnie "potańcówkowej" fryzury (która zdecydowanie nie pasowałaby do sytuacji).
I przez to, a chce mi się to niemal wykrzyczeć, według niektórych "kobieta znowu nie podołała". Dyskusja zawrzała też w redakcji Heroine - tworzenie feministycznego medium przecież nie oznacza automatycznie, że w redakcji wszyscy się zgadzają, a punktem zapalnym do przemyśleń nad tym, jak głęboko zakorzeniony jest w nas patriarchat i jego standardy, może być czasami sukienka. Jako osoba, która studiowała teorię ubioru, wcale się temu nie dziwię!
Madonny, ladacznice i sędzie
To nowa sędzia konstytucyjna i, w szczególności w Zamku Praskim przed prezydentem, nie powinna pokazywać ramion (a pewnie też rąk, kostek i Bóg wie, czego jeszcze) - brzmiała jedna z opinii. Moja interpretacja, którą można rozszerzyć też na inne podobne przypadki, kiedy kobieta (między innymi dotyczy to aktywnych polityczek) ubiera się "niewłaściwe" (czytaj: "nie mówiłoby się o tym w przypadku mężczyzn"), brzmi tak: choć jesteśmy bardzo liberalni, nad niektórymi zawoalowanymi tradycjami kręcimy nosem i oceniamy je jako barbarzyńskie, niekulturalne i ograniczające kobiety (niekiedy faktycznie takie są, ale to inna sprawa), ale gdy tylko kobieta założy ubranie z cienkimi ramiączkami, pognalibyśmy ją, aby się przebrała, bezwstydnica.
Z jednej strony w ubiorze od dawna panuje ageizm. Gardzimy pięćdziesięciolatkami w zbyt krótkich spódnicach, piszemy artykuły ze wskazówkami, jak ubierać się "adekwatnie" do wieku, w których spekulujemy nad tym, do jakiego wieku przystoi nosić to czy owo. Z drugiej strony nie mamy problemu seksualizować nieletnie. Miniówka w kratkę i podkolanówki - czy to nie perwersyjne, że wydaje nam się to hot na piętnastoletniej uczennicy, a nieprzyzwoite na czterdziestolatce?
Potem mamy ulubiony kompleks "Madonny i ladacznicy" - dostojna kobieta najpewniej powinna chodzić 24/7 w długich spodniach (pewnie nie za bardzo przylegających, niech ją ręka boska broni) i nie odsłaniać dużo ciała, a tym bardziej pokazywać krągłości, dekoltu i tak dalej. Sama seksualizuje się tylko dziwka, prawda? A z taką nie płodzi się dzieci, z taką w przyzwoitym społeczeństwie się nie randkuje (z taką chodzi się w sekrecie, żeby żona w długiej spódnicy nie widziała, jest to rodzaj tradycji wpisany do rubryki "tradycyjna rodzina").
Jeśli uważamy kogoś za autorytet, dostojną osobistość, lidera w swojej dziedzinie, mamy tendencje, szczególnie kiedy jest to kobieta, nie tylko do dokładnej jej deseksualizacji (kto jest mądry, nie może być pociągający), ale przede wszystkim do całkowitej dehumanizacji. Nie chodzi tu tyle o seksualność, ile o to, że nie potrafimy postrzegać kobiety jako czegoś więcej niż tylko ciało. A jej ciała, w neutralnym tego słowa znaczeniu, jako narzędzia, którym dysponuje, dzięki któremu żyje. Nie jako źródła przyjemności dla wszystkich wokół.
Dla mnie w porządku jest to, że również sędzia konstytucyjna ma prawo w odpowiednich kontekstach i okazjach być pewną siebie kobietą z własną wyemancypowaną seksualnością, tak samo tak to, że my, jako obserwatorzy, powinniśmy postrzegać ją przy oficjalnych okazjach tylko i wyłącznie przez pryzmat jej funkcji oraz umiejętności i nie oceniać jej ciała. Wydaje się to łatwe, ale takie nie jest. Te osądy są w nas głęboko zakorzenione. A cienkie ramiączka to wyimaginowany wierzchołek góry lodowej zwanej patriarchatem.
Sweter w operze
Mam wielką słabość do „Mężczyzny idealnego”, przyznam się bez bicia. Nie tyle do pierwowzoru książkowego, co do jego filmowej adaptacji. Jest w niej coś doskonale zgodnego z duchem tamtego okresu, kapsuła czasu lat dwutysięcznych. Oglądam ją z nostalgią i przerażeniem. Jeśli przynajmniej przez ostatnie dziesięć lat Michal Viewegh był parodią samego siebie, zaciętą maszyną stereotypów, to w tej książce – być może niechcący – udało mu się uchwycić czas mojego dorastania, ze wszystkimi jego sprzecznościami. A kobiety nigdy dobrze na tym nie wychodziły – czy była to jakaś uwewnętrzniona nienawiść do kobiet samego autora, czy też duch czasu, który uparcie nienawidził kobiet (kultura bulwarowa, szczupłość, diety, seksualizacja nieletnich, pierwsze upokarzające reality shows...), którego autor jedynie przyswoił i zapośredniczył.
Kiedy pisałam tekst, przypomniała mi się scena, kiedy w retrospekcji matka głównej bohaterki, Laury, zrywa ze swoim chłopakiem Pažoutem, ponieważ ten głupiec założył do teatru sweter narciarski. Ta scena, niezwykle komiczna, jest dla mnie również wewnętrznie smutna po latach – kobieta jest tu przedstawiona jako powierzchowna jędza, która nie może wybaczyć swojemu wyluzowanemu chłopakowi takiej drobnostki jak durny sweter. W świecie „Mężczyzny idealnego” biedny facet musi wznieść się na wyżyny społeczne, zarobić dużo pieniędzy i wiedzieć, kiedy założyć marynarkę, aby w końcu zainteresowały się nim te karykatury kobiet-megier (a głównie ich młodsze o dwie dekady córki, hmm). Czy Michal Viewegh był incelem w swoim opisie świata? Tak to widzę dzisiaj. Tutaj kobieta zostaje zredukowana do megiery, co wystarcza jako powierzchowny pretekst do zerwania, ale jednocześnie w prawdziwym świecie presja na społeczną stosowność ubioru jest w przypadku kobiet znacznie większa.
Mężczyźni poruszają się po świecie w podkoszulkach i są z tego powodu stereotypizowani w czeskiej popkulturze (różni „Milani” à la „Słońce, siano, truskawki” lub „Straszne skutki awarii telewizora”). Kobiety jednak nie są celem życzliwego humoru, ale szykan, które w ostatecznym rozrachunku atakują nie tyle ubiór i zwyczaje społeczne związane z daną okazją, ile ich ciała, poddawane ścisłej kontroli i ocenie obcych osób. I z odrobiną przesady możnaby powiedzieć, że można zacząć od cienkich ramiączek, a zakończyć na ograniczeniach polityki aborcyjnej. Wystarczy spojrzeć, jak postrzegane są ciała i prawa kobiet na przykład w sąsiedniej Polsce czy na Węgrzech.
Na koniec można też powiedzieć, że podobnie jak wiele innych zasad społecznych, reguły dotyczące ubioru zmieniają się i ewoluują. Wystarczy spojrzeć na bluzki, które nosił aktor Timothée Chalamet na czerwonym dywanie. Albo na dyskusję, która co jakiś czas toczy się w mediach społecznościowych na temat obowiązku noszenia obcasów przy określonych okazjach. Czasy się zmieniają i najwyższa pora zmienić nasze spojrzenie na to, jak postrzegamy kobiece ciała w przestrzeni publicznej. To tylko ciała. I każdy ma prawo podejmować własne decyzje.