Ilustracja: Katie Kalupson dla TIME
W 2016 roku, w jeden z pochmurnych dni, które łączą zimę z wczesną wiosną, siedzieliśmy z mężem Stewartem na dużej kanapie przed Evelyn, naszej terapeutki dla par. Terapia była moim pomysłem – a dokładniej moim ultimatum. Nasza przygoda z otwartym małżeństwem trwała kilka lat i to, co początkowo wydawało się krótkotrwałym eksperymentem, przekształciło się w coś innego, przeszczep, który stawał się częścią naszego małżeńskiego ciała. Co więcej, zasady, które początkowo ustaliliśmy, aby chronić się przed nieodłączną niepewnością związaną z niemonogamią, okazywały się coraz trudniejsze do przestrzegania. (Nasza podstawowa zasada – „żadnego zakochiwania się” – stała się szczególnie nietrwała.) Gdybyśmy planowali zobowiązać się do niemonogamii na dłuższą metę, upierałam się, że potrzebowalibyśmy pomocy. Stewart wzbraniał się przed „płaceniem komuś, by udawał, że przejmuje się naszymi problemami”, jak to ujął. Rzuciłam więc rękawicę: zgódź się na terapię, bo inaczej zakończymy małżeństwo.
Podczas naszej trzeciej sesji Stewart zaskoczył mnie przemówieniem, zanim zdążyłam przedstawić swój własny program na tę godzinę. Krótko mówiąc, problem był następujący: kiedy położyłam telefon na blacie, zanim zrobił się czarny, Stewart zobaczył moją wiadomość do mężczyzny, z którym się wtedy spotykałam. Wiadomość brzmiała mniej więcej tak: „Chciałabym móc uciec i przyjść teraz do ciebie”.
Widząc ból w oczach Stewarta, ogarnął mnie wstyd. Mój głos załamał się i zabrzmiał szeptem: – Nie miałam na myśli, że chciałam od ciebie uciec. To raczej chęć ucieczki od swojej roli. Jako żona. Jako matka.
Język małżeństwa i język niewoli od dawna się pokrywają, ale język ten często był zarezerwowany dla mężczyzn. Nazywanie żony „starą kulą na łańcuchu” jest częścią leksykonu. Wieczory kawalerskie organizowane są w duchu zapewnienia panu młodemu „ostatniej nocy wolności”. Kiedy jednak dorastałam, małe dziewczynki miały marzyć o ślubie jako o kulminacyjnym momencie swojego życia. Zakładanym celem było małżeństwo, a macierzyństwo postrzegano jako uwieńczenie kobiecego sukcesu. Jak mógłabym chcieć uwolnić się od życia, które miałam szczęście mieć? Po raz pierwszy w życiu wyraziłam tę tęsknotę, która wydawała mi się tak tabu. Kochałam mojego męża i moje dzieci. Nie chciałam ich zostawiać. Ale najwyraźniej jakaś część mnie to zrobiła.
W tamtych czasach uczestniczyłam w dość intensywnej terapii. Przeszłam od terapii indywidualnej do terapii par i z powrotem, desperacko próbując zrozumieć siebie. To mój „solowy” terapeuta Mitchell pomógł mi zrozumieć związek pomiędzy otwarciem małżeństwa a pragnieniem ucieczki. Tak naprawdę szukałam sposobu na odnalezienie siebie, istniejącego poza konstruktami „żony” i „matki” – tak, uciekając przed ograniczeniami moich ról, ale także szukając czegoś więcej. Szukając eksploracji seksualnej i emocji z nią związanych. Szukając doświadczenia pragnienia i ponownego poczucia się pożądanym.
Szukając własnej wersji „wolności”.
Z biegiem czasu zdałam sobie sprawę z głównego błędu mojego pierwotnego podejścia do szukania wolności poprzez seks. Jedyne, co musiałam zrobić, to się uwolnić. Latami przechodziłam od jednego „związku” do drugiego, myśląc, że najważniejsza jest różnorodność partnerów, mój bilet do wolności, której pragnę. Ale okazuje się, że po prostu odwracały moją uwagę od rdzenia, który się we mnie wzmacniał. Za każdym razem, gdy zbliżałam się do kogoś nowego, patrzyłam na siebie świeżym okiem. Za każdym razem, gdy związek się kończył, poświęcałam czas na pielęgnowanie najgłębszej części siebie, która została zraniona. I tak z biegiem lat moje poczucie siebie rozkwitło dzięki przestrzeni, którą stworzyło otwarte małżeństwo.
Pomysł, że ludzie potrzebują przestrzeni – przestrzeni do oddychania, przestrzeni do poruszania się, przestrzeni do rozwoju – dla większości z nas ma sens w ujęciu abstrakcyjnym. Pod tym względem jesteśmy jak wszystkie żywe istoty. Wiemy, że aby roślina doniczkowa mogła się rozwijać, wymagana jest doniczka wystarczająco duża, aby zapewnić jej korzeniom miejsce na rozwój. Możemy poczuć oburzenie z powodu praktyk związanych z przetrzymywaniem dzikich zwierząt w ogrodach zoologicznych. A jednak wyrażenie „potrzebuję przestrzeni” jest synonimem rozstań, które mają raczej zakończenia niż początki. Jak byśmy zareagowali, gdyby nasz ukochany partner wypowiedział te słowa? Dlaczego nie widzimy potrzeby przestronności także w miłości?
W swoich Listach do młodego poety, utworze często cytowanym podczas ceremonii ślubnych, a potem zbyt szybko zapominanym, Rainer Maria Rilke trafnie opisuje związek między wolnością a miłością. „Celem małżeństwa nie jest… [burzenie] wszelkich granic; wręcz przeciwnie, dobre małżeństwo to takie, w którym każdy z partnerów wyznacza drugiego na strażnika jego samotności” – wyjaśnia Rilke. „Połączenie dwóch osób jest niemożliwe, a tam, gdzie wydaje się, że istnieje, jest to osaczenie, obopólna zgoda, która okrada jedną lub obie strony z pełni wolności i rozwoju”.
Czy otwarcie naszego małżeństwa było jedynym sposobem, w jaki Stewart i ja mogliśmy chronić swoją samotność, jedynym sposobem na znalezienie przestrzeni potrzebnej do samopoznania? Oczywiście nie. Wyjaśnię to jasno: niemonogamia z pewnością nie jest rozwiązaniem dla każdego. Ale to była moja droga. To droga, którą podążam od 15 lat i wciąż trwa. Moje doświadczenie potwierdza słowa Audre Lorde: „Erotyka jest źródłem… całej naszej najgłębszej wiedzy”.
Pod koniec sesji terapeutycznej tej pary Evelyn powiedziała nam, co następuje: „W pewnym sensie otwarte małżeństwo jest wspólną przygodą. Ale jednocześnie twoje relacje zewnętrzne są indywidualnymi eksploracjami. I istnieje ryzyko. Nie chcesz wyruszać na pustynię, nie wiedząc, jak znaleźć drogę do domu.
Evelyn okazała się mieć rację, ale nie w taki sposób, w jaki wtedy wierzyłam. Wtedy nie wiedziałam, że obszarem, który eksploruję, nie jest seks jako taki, ale ja sama. Ryzyko nie polegało na tym, że ja lub mój mąż odnajdziemy pasję – lub miłość – w kimś innym, ale na tym, że rezygnując ze swobody odkrywania, skazuję się na życie pełne stagnacji i urazy. Udusiłoby mnie własne poczucie bezpieczeństwa.
A pustynia, w którą się zawędrowałam, też była inna, niż się spodziewałam. Daleko mi do miejsca przerażającego, niegościnnego pustkowia pełnego niebezpieczeństw – zagrożeń dla mojego małżeństwa, mojej rodziny, mojego bezpieczeństwa – teraz postrzegam krajobraz moich przygód w niemonogamii jako miejsce o wielkim pięknie, wspaniałe w swoim braku konstruktów społecznych, miejsce, które jest wyłącznie moje. Noszę w sobie tę dzikość i solidne poczucie domu – mojej własnej Prawdziwej Północy. Jest wystarczająco dużo miejsca dla obu. I jeśli będę o tym pamiętać, nigdy się nie zgubię.