Jerzy Waldorff w swoim gabinecie. Zdjęcie: viva.pl.
Urodził się w Warszawie, 4 maja 1910 roku. Nie ma go wśród nas od roku 1999, toteż w kolejną rocznicę urodzin, warto przypomnieć sylwetkę tak barwnej osobistości. Dzieciństwo i młodość spędził w wielkopolskim Rękawczynie, gdzie rodzice posiadali skromny dworek. Nie licząc kujawskiego epizodu, tuż po urodzeniu. Życie szkolne młodego Jerzyka – to Poznań. Odebrał klasyczne, solidne wykształcenie. Jak sam zwykł mawiać, przedwojenna inteligencja, była niczym tatrzańskie Morskie Oko. Wąska i głęboka... Solidne podwaliny, pod jego późniejszą pracę, dały doświadczenia gimnazjalne. Najpierw w szacownych murach Gimnazjum Św. Marii Magdaleny. Matura – to już Gimnazjum im. Karola Marcinkowskiego. Skończył studia prawnicze oraz Konserwatorium Muzyczne. Do prawa szybko się zniechęcił. Z muzyką pozostał za pan brat do końca życia. Imał się rozmaitych zajęć. Pisarz, zwłaszcza znakomitych wspomnień. Publicysta. Jego felietony zdradzały autora specyficznym, pełnym finezji, stylem. „Prosto z mostu”, „Przekrój”, „Polityka” - szczególnie z łam tych czasopism teksty Waldorffa emanowały staranną, uroczo staroświecką polszczyzną. Szlachcic. Pełne nazwisko: Waldorff - Preyss. Herbu Nabram.
Był Jerzy Waldorff homoseksualistą. Wiernym jednemu partnerowi przez całe życie. Znajomym, przedstawiał Mieczysława Jankowskiego, jako brata ciotecznego. Matka akceptowała jego orientację seksualną. Ojciec – przeciwnie – wydziedziczył syna, gdy tylko dowiedział się o niej. Jedno i drugie dowodzi, że homoseksualizm zawsze był obecny, a tolerancja lub jej brak dla wszelkich odmienności – znane były również poprzednim pokoleniom. Nawet w obrębie jednej rodziny stosunek do bliskich, tym spowodowany, bywał skrajnie różny.
Majowy, świętej pamięci, jubilat, był człowiekiem niesłychanie aktywnym. Fizycznie, po sześćdziesiątce, ograniczyła go choroba nóg, lecz dzielnie znosił utrudnienia. Dorobił się nawet pseudonimu „honorowy kontrabas”, z uwagi na częstą jazdę windą towarową, w Filharmonii Narodowej. Twórczy literacko. Jeszcze przed wojną, wróciwszy z włoskich wojaży, zadebiutował książką: „Sztuka pod dyktaturą”, odebraną jako pochwała faszyzmu, za co „oberwało” się Waldorffowi w mediach liberalnych, jak choćby szalenie popularne wśród ówczesnej inteligencji „Wiadomości Literackie”, gdzie wiedli prym poeci z grupy Skamander. Jerzy Waldorff napisał kilkadziesiąt książek. O muzyce. Ale nie tylko. Wiele pozycji wspomnieniowych. Te najbardziej znane, to: „Sekrety Polihymnii”, oraz ostatnia w jego dorobku: „Moje lampki oliwne”, w której autor dokonuje retrospekcji swego życia, na tle wysublimowanych doznań artystycznych 70 lat swej dorosłości.
Był ponadto gwiazdą ekranu. Jeszcze obecnie popularnością cieszą się odtwarzane, cykliczne programy z jego udziałem. Szczególnie seria, zatytułowana: „Połowy na rzece wspomnień”, nagrywana w scenerii dworku w Radziejowicach, oraz na warszawskich Powązkach. Nieprzypadkowo, w tym ostatnim miejscu, bowiem działalność społeczna Jerzego Waldorffa, zaowocowała przede wszystkim w 1974 roku, kiedy z Jego inicjatywy założono Społeczny Komitet Opieki na rzecz Ochrony Starych Powązek. Coroczne kwesty trwają po dziś dzień, a przykład Warszawy skłonił wiele innych miast do większej troski o historyczne nekropolie.
Niepodobna, w krótkim wspomnieniu, ująć wszystkich informacji o Jerzym Waldorffie. Co na koniec? Poliglota. Erudyta. Wyrażający się z elegancką swadą. Przy tym - szalenie dowcipny! Jego życiorys, geograficznie, zatoczył koło przez Polskę. Warszawa – Poznań – Kraków – Warszawa. Tam też, na ukochanych Starych Powązkach, spoczął na zawsze. Ażeby nie kończyć w cmentarnym klimacie rozważań o tak pogodnej postaci – cofnijmy się do przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych minionego wieku! Do Krakowa. Do okresu intensywnej pracy Waldorffa w tygodniku „Przekrój”. Pod redakcją Mariana Eilego. Tameczne towarzystwo lubiło się zabawić. Spotykało się w licznych krakowskich lokalach. Pewnego razu, Waldorff „zasiedział” się przy szynkwasie z innym wesołkiem – Antonim Uniechowskim. Ten ostatni używał sztucznej szczęki. Po którymś sznapsie, postanowił wyjąć z ust dorabiane zęby, po czym umieścił je w tylnej kieszeni spodni. Gdy wyszedł za potrzebą, na mocno chwiejących się nogach, zapomniał o jej zawartości. Powracając, z impetem wskoczył na barowy stołek, po czym wrzasnął z bólu... Co Jerzy Waldorff skomentował w swoim niepowtarzalnym stylu, po latach opisując, jak jego przyjaciel „ugryzł się w pupę”... W Słupsku stoi pomnik Jerzego Waldorffa. Przypomina on z kolei rozmowę bohatera niniejszego tekstu z Ludwikiem Jerzym Kernem. Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Gdy poeta zasugerował Waldorffowi, że stał się już niemal postacią posągową, napotkał na sceptycyzm rozmówcy. Sugerującego, że jednak czasem „obsrywaną”. Niezrażony Kern pocieszył towarzysza, iż Mickiewicza, na krakowskim Rynku, też to spotyka! Na co Waldorff, przytomnie, odparł: „Sądzisz, mój drogi, że nie ma różnicy, czy robią to krakowskie gołębie, czy warszawskie świnie?”... Taki był Jerzy Waldorff!!!