2024-11-30 19:48:07 JPM redakcja1 K

Kiedy koszt bycia niezamężnym jest zbyt wysoki

W niepewnym świecie pojawia się sceptyk małżeński.

Ilustracja: Brian Rea

W lutym 2022 roku, kilka dni po inwazji Rosji na Ukrainę, wysłałem mojemu partnerowi spanikowanego SMS-a: „Może powinniśmy się pobrać”. Myślał, że żartuję. Przez lata mówiłam mu, że nie jestem pewna, czy kiedykolwiek chcę wyjść za mąż, mimo że on jasno dawał do zrozumienia, że chce się ze mną ożenić. Jestem dzieckiem rozwiedzionych rodziców; byłam sceptycznie nastawiona do użyteczności małżeństwa. W najlepszym przypadku małżeństwo było (często kosztownym) wyrazem miłości - miłości, którą można było wyrazić w inny sposób, który nie wiązał się ze zmianą statusu prawnego. W najgorszym, obawiałam się, małżeństwo było społecznym i prawnym więzieniem. Ale to było przed inwazją Rosji, zanim eksperci i op-edy w zachodnich mediach zaczęli pytać: Czy to ośmieli Chiny do inwazji na Tajwan? W ciągu jednego dnia od ataku zacząłem otrzymywać wiadomości od przyjaciół i rodziny z pytaniem, czy na pewno bezpiecznie jest pozostać na Tajwanie. Może nadszedł czas, by wrócić? Od ponad sześciu lat mieszkałam w Tajpej przynajmniej w niepełnym wymiarze godzin. 

Przeprowadziłam się tutaj w ramach stypendium Fulbrighta, w pełni zamierzając wrócić do New Jersey po zakończeniu 10-miesięcznego okresu stypendialnego. Ale pod koniec stypendium nie byłam gotowy na wyjazd. Teraz miałam tu swoje życie: ścieżkę, którą biegałam, orchidee, które podlewałam, przyjaciół, z którymi wychodziłam. Co najważniejsze, miałam partnera, którego kochałam, dobrego człowieka, który przypominał mi o zabraniu parasola, gdy zanosiło się na deszcz, który zostawiał mi miłosne liściki i kroił owoce w dni, gdy depresja mnie przytłaczała, który zabierał mnie na zaimprowizowane wycieczki, by zobaczyć świetliki w górach. Problem polegał na tym, że mój partner jest Tajwańczykiem. Nie mam na myśli Tajwańczyka-Amerykanina, jak ja. Mam na myśli lokalnego Tajwańczyka, kogoś, kto nigdy nie spędził dużo czasu z Amerykanami, biegle posługującego się mandaryńskim i tajwańskim i niczym więcej. Żartowałam z nim, że większość Tajwańczyków, którzy umawiają się z obcokrajowcami, poprawia swój angielski. Z nami poprawiłam swój mandaryński. 

Martwiłam się o nasze różne pochodzenie: czy mój mierny mandaryński i jego nieistniejący angielski nie utrudniają nam komunikacji; czy nasze różne preferencje żywieniowe mogą powodować tarcia; czy pewnego dnia możemy nie zgodzić się co do tego, gdzie wychowywać dzieci; czy mógłby nauczyć się angielskiego na tyle dobrze, by pewnego dnia przeprowadzić się do Ameryki; czy suma naszych różnic sprawi, że poczuję się samotna i nigdy w pełni nie zrozumiana. Jedną z rzeczy, o które nigdy się nie martwiłem, ponieważ nigdy nie przyszło mi to do głowy, było to, co zrobić w przypadku wojny. Ale tego dnia, lawina złowieszczych doniesień medialnych i SMS-ów od znajomych w końcu do mnie dotarła. Zacząłem myśleć o scenariuszu, w którym Tajwan zostałby zaatakowany przez Chiny, a ja ewakuowałbym się do Ameryki. Gdybyśmy nie byli małżeństwem, czy musiałabym go zostawić? 

„Nie chcę być rozdzielona, jeśli coś się stanie” - powiedziałam mu. „Chcę wiedzieć, że jeśli wrócę do Ameryki, możesz pojechać ze mną”. Po długiej przerwie napisał: „Ale martwiłbym się, że zostawiam mamę”. 

„Może moglibyśmy zabrać ją ze sobą”. 

„Ona nigdy nie wyjedzie” - powiedział. „Ma tu zbyt wielu krewnych i przyjaciół”. A to, co powiedział później, prawie złamało mi serce. „Jeśli wyjadę, to co jeśli nigdy nie będę mógł wrócić? A jeśli będę tego żałował do końca życia?”. Zbyt dobrze rozumiałam ten strach. Miałam te same obawy, gdy 18 marca 2020 r. wsiadłam na pokład ostatniego samolotu z Nowego Jorku do Tajpej, który miał dotrzeć na Tajwan, zanim kraj zamknie swoje granice dla obcokrajowców bez pozwolenia na pobyt. Nie byłam pewien, czy podejmuję właściwą decyzję. Gdy moja matka machała mi na pożegnanie przy bramce odlotu, poczułam falę mdłości. Nie wiedziałam, jak rozwinie się pandemia, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę matkę, czy dokonuję wyboru, którego będę żałować do końca życia. A jednak wsiadłam na pokład tego samolotu, częściowo dlatego, że nie chciałam rozstawać się z mężczyzną czekającym na mnie na Tajwanie. Tej nocy, dwa lata po locie, mój partner i ja siedzieliśmy na kanapie, posępni i poważni, i ponownie o tym rozmawialiśmy. Czy powinniśmy się pobrać? Czy pojechałby ze mną do Stanów, gdyby wybuchła wojna? 

„Czy nie mógłbyś przekonać swojej matki, by przyjechała?” zapytałam. 

Nie, powiedział, nigdy nie dałaby się przekonać. 

„A gdybyśmy mieli dziecko?” zapytałam. Planowaliśmy starać się o dziecko w przyszłym miesiącu. Pomimo moich wątpliwości co do małżeństwa, zawsze wiedziałam, że chcę mieć dziecko. Powiedziałam mu nawet, że ważniejsze jest dla mnie, abyśmy mieli razem dziecko, niż abyśmy byli prawnie związani. Zrobił pauzę. „Gdybyśmy mieli dziecko - powiedział - to oczywiście bym pojechał. Nie mogę pozwolić, by nasze dziecko dorastało bez ojca. „Więc ja nie wystarczę, a dziecko tak? To było nierozsądne pytanie, trochę drażliwe. Nie chodziło o to, że nie rozumiałam jego dylematu. Chciałam tylko zrozumieć jego ograniczenia, jego uzasadnienie. Chciałam wiedzieć, czego mogę się po nim spodziewać. 

„To moja matka - powiedział. 

Przytaknęłam. Oczywiście. Czym jest kobieta, którą zna się zaledwie od kilku lat, w porównaniu z tą, która cię urodziła i wychowała? 

„Co byś zrobiła na moim miejscu?” - zapytał. 

„Nie wiem” - odpowiedziałam, bo nie wiedziałam. Znaleźliśmy się w impasie. Jego odpowiedź sprawiła, że kwestia małżeństwa stała się dyskusyjna - w końcu nawet gdybyśmy się pobrali, a on mógłby ze mną pojechać, powiedział, że prawdopodobnie by tego nie zrobił. Nie rozmawialiśmy o tym więcej, a Chiny nie dokonały inwazji na Tajwan. A miesiąc później odkryłam, że to, co uważałam za trzydniowego kaca, było dzieckiem. Nawet po tym, jak dowiedziałam się o ciąży, byłam nieufna wobec małżeństwa. Słyszałam, że prawo na Tajwanie często faworyzuje męża, że rozwód bez zgody jest trudny do osiągnięcia, że sprawy o opiekę nad dziećmi historycznie faworyzowały ojca. Ale gdy mała fasolka we mnie rosła, zaczęłam się zastanawiać. Pomyślałam o tym, o ile trudniej byłoby naszej rodzinie pod względem biurokratycznym, gdyby mój partner i ja nie zostaliśmy prawnie uznani za jedność. Ominęły nas już pewne dotacje rządowe dla kobiet w ciąży, ponieważ nie byliśmy małżeństwem; gdybyśmy pozostali bez ślubu, akt urodzenia mojego dziecka nie wskazywałby jego ojca. 

To było coś więcej. Teraz, z dzieckiem, mój partner i ja byliśmy nierozerwalnie związani; nie byliśmy tylko dwojgiem ludzi, którzy wybrali siebie nawzajem, ponieważ się lubiliśmy. Staliśmy się rodziną. Nie chodziło już o to, że nie chcieliśmy się rozstawać. Teraz wymuszona separacja byłaby tragedią w naszej rodzącej się historii rodzinnej, która zmieniłaby bieg całego życia mojego dziecka. W lipcu wzięliśmy ślub cywilny w urzędzie stanu cywilnego w Tajpej, z dwoma naszymi przyjaciółmi w roli świadków. Mój partner miał na sobie garnitur, a ja tanią białą sukienkę. Po podpisaniu dokumentów małżeńskich wymieniliśmy się pierścionkami za 20 dolarów, które kupiliśmy dzień wcześniej na nocnym targu. Na brzegu obrączki mojego męża wyryty jest aforyzm: „Radość to radość podwójna, smutek to smutek zmniejszony o połowę”. Kilka miesięcy później urodziłam naszego syna, oboje prawie tracąc przy tym życie. Po raz pierwszy widziałam, jak mój mąż płacze. Przez wiele dni opiekował się nami z cierpliwą czułością, nie narzekając na brak snu. Patrzyłam, jak tuli nasze dziecko do nagiej skóry, z oczami podkrążonymi w ciemnych obwódkach, i myślałam: Jakie to szczęście, że jestem żoną tego człowieka. 

Nasz syn ma teraz prawie 2 lata. Szukamy przedszkola, podczas gdy moja rodzina w Ameryce wciąż pyta, kiedy wracamy. Mówią, że Chiny prawdopodobnie zaatakują Tajwan do 2030 roku. Kiwam głową i słucham, ale podobnie jak wielu Tajwańczyków, odpycham od siebie te myśli. Muszę planować najbliższą przyszłość, która zakłada, że mój syn będzie chodził do szkoły w Tajpej, a jego babcia ze strony ojca będzie mieszkała 10 minut drogi stąd. Mój mąż i ja nie rozmawiamy o tym, co się stanie, jeśli wybuchnie wojna. Nie rozmawiamy o tym, co będzie oznaczało pozostawienie jego matki za sobą lub dostosowanie się do kraju, w którym nie zna języka. Wiemy, gdzie są nasze dokumenty małżeńskie, zarówno oryginał aktu, jak i jego angielskie tłumaczenie, w szufladzie obok naszych paszportów. Zabieramy naszego syna na plac zabaw, jemy makaron i urządzamy imprezy taneczne do „Baby Shark”. Nawet gdy spekulacje wirują, nawet gdy modlimy się, aby nigdy nie stanąć przed niemożliwym wyborem, żyjemy tutaj. To wszystko, co możemy zrobić. I pocieszamy się świadomością, że cokolwiek nadejdzie, stawimy temu czoła razem. 

Dział: Styl życia

Autor:
Karissa Chen | Tłumaczenie: Seweryn Chablewski - praktykant fundacji: https://fundacjaglosmlodych.org/praktyki/

Źródło:
https://www.nytimes.com/2024/11/22/style/modern-love-taiwan-ukraine-cost-of-not-marrying.html

Udostępnij
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy.
Wymagane zalogowanie

Musisz być zalogowany, aby wstawić komentarz

Zaloguj się

INNE WIADOMOŚCI


NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE