Edward A. „Doc” Rogers / Biblioteka Kongresu / AP Images
Dopiero co upamiętniliśmy setną rocznicę wybuchu Wielkiej Pandemii Grypy z 1918 roku która, pomimo że trwała tylko kilka miesięcy, pochłonęła od 50 do 100 milionów istnień na całym świecie, a w tym 675 tys. w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Ta pandemia stanowi punkt odniesienia i wielu komentatorów odnosi ją do obecnej epidemii koronawirusa. Najbardziej wyraźnymi w tych porównaniach są nie tyle podobieństwa między tymi wydarzeniami, ile dystans jaki medycyna przebyła w minionym stuleciu. Cokolwiek się wydarzy nie będzie to drugi 1918 rok.
Tego roku, gdy pandemia grypy dokonała spustoszenia, tak różnorodnych społeczności zamieszkujących tereny od Kalifornii po Kalkutę, nikt nie miał pojęcia co je zabija. Teorie powstawały jedna za drugą. Niektórzy upatrywali powodu w niewspółosiowości planet – nieprawidłowej koniunkcji planet. To, dlatego nadano jej miano influenza od włoskiego słowa „wpływ”. Inni wierzyli, że przyczyną był skażony rosyjski owies albo erupcje wulkanów. Mikrobiologowie skupili się na bakterii, którą odkryli kilka dekad wcześniej w płucach ofiary i nazwali ją pałeczką grypy. Po prostu rozpoznali bakterię, która atakuje płuca pacjenta, już osłabione przez grypę. Aż do 1933 roku brytyjscy naukowcy zaświadczyli, że przyczyna musi znajdować się w klasie chorób, którą dziś określamy mianem wirusów. Definitywnie, gdy w 1940 roku nowo wynaleziony mikroskop elektronowy wykonał zdjęcie wirusa grypy to po raz pierwszy w historii mogliśmy nie tylko nazwać, ale i zobaczyć winowajcę.
Zestawienie koronawirusa, który powoduje pojawienie się choroby Covid-19 nie mogło być lepsze. Od samego początku panującej epidemii naukowcy podejrzewali, że jest to wirus. Po upływie dwóch tygodni zidentyfikowali go jako wirus sars cov 2, zsekwencjonowali jego genom i odkryli, że żywicielami były najprawdopodobniej organizmy nietoperzy. Kluczowa informacja, opublikowana przez chiński zespół, została błyskawicznie udostępniona społeczności naukowej, pozwalając laboratoriom naukowo- badawczym na całym świecie zainicjowanie żmudnego i skomplikowanego procesu rozpoznania wirusa i wynalezienie szczepionki i antidotum. Być może nie pokonaliśmy jeszcze wroga, ale możemy mieć pewność, że wiemy o nim sporo.
Wielka Pandemia Grypy z 1918 roku panowała jeszcze w erze przed- antybiotykowej. Chociaż antybiotyki nie leczą wirusów, działają na infekcję, pojawiającą się w następstwie wcześniejszego zakażenia bakteryjnego. Powyższe wtórne infekcje powodują ciężkie zapalenie płuc i jest to prawdopodobnie winne większości zgonów w 1918 roku. W tamtych czasach niewiele można było zaoferować. Lekarze zalecali chininę (nieprzydatną), podobnie wytrawny szampan i fenoloftaleinę (rakotwórczy środek przeczyszczający). Podczas rozpoczęcia fali grypy w 1916 brytyjscy lekarze wojskowi stosowali nawet praktykę upuszczania krwi u umierających żołnierzy dotkniętych chorobą. Gdy to zawiodło, sugerowali w prosty sposób, że nie wdrożono jej w leczenie odpowiednio wcześnie w trakcie choroby. Pacjenci przeżyli pomimo leczenia wdrożonego przez swoich lekarzy.
Żyjemy dziś w świecie zalewanym przez antybiotyki. Wprawdzie istnieje obawa, że coraz więcej szczepów bakterii jest bardziej odpornych na ich działanie, antybiotyki pozostają najpotężniejszą bronią w leczeniu stanów wtórnego zapalenia płuc typu bakteryjnego. Wczesne raporty o przypadkach opisują zakażenia układu oddechowego u pacjentów z pozytywnym wynikiem covid w 2019 roku i mamy podstawy by wierzyć, że u wielu, ale niestety nie u wszystkich antybiotyki zapewnią wyleczenie. Obecnie dostępna jest także inna grupa leków: leki przeciwwirusowe, bezpośrednio atakujące wirusa odpowiedzialnego za chorobę.
Istnieją co najmniej cztery zatwierdzone leki przeciwwirusowe: podawane doustnie, kolejne dożylnie. Nie są to tak skuteczne jak byśmy tego sobie życzyli, ale zostały podane wielu pacjentom z zaawansowanym koronowirusem. Trudno ustalić dokładnie, czy za sukcesem w leczeniu stoją leki przeciwwirusowe, czy antybiotyki za sprawą tego, że są stosowane w parze. Ale mamy możliwości o jakich nawet nie można było myśleć sto lat temu.
Pojawienie się współczesnych szpitali, oddziałów intensywnej opieki medycznej i lekarzy specjalistów zmieniło reagowanie na chorobę w ciągu ostatniego stulecia. W 1918 roku w czasie pandemii grypy szpitale oferowały bardzo niewiele zabiegów, a wielu pacjentów było stłoczonych na wspólnych oddziałach, gdzie dziesiątki, a nawet setki innych ludzi leżały, kaszląc oddzieleni od siebie jedynie cienkim bawełnianym prześcieradłem. Victor C. Vaughan wybitny lekarz i dziekan wydziału medycznego na Uniwersytecie w Michigan, pozostawił relację naocznego świadka wydarzeń hekatomby ze szpitala polowego:
Widzę setki młodych, dzielnych żołnierzy w mundurach swojego kraju, przyjmowanych na oddziały szpitalne w grupach składających się z dziesięciu lub więcej osób – pisał w swoich dziennikach. Kładzie się ich na leżankach, dotąd aż każde łóżko szpitalne będzie zajęte, a jeszcze inni są stłoczeni. Ich twarze przybierają niebieskawy odcień, a męczący kaszel wykrztusza zakrwawioną flegmę. Rano zwłoki układane są na stosach w kostnicy jak sterta drewna. Vaughan uznał swoją niższość w walce z zarazą, nad którą nie mógł zapanować. Śmiercionośna grypa – podsumował.
Zademonstrował nieszczególną rolę ludzkich interwencji w unicestwianiu życia ludzkiego.
Epidemie wyjawiają prawdziwe oblicze społeczeństw, które dotykają.
W dzisiejszych czasach rozumiemy konieczność zwalczania zakażeń i potrzebę izolowania pacjentów, by zapobiec przenoszeniu wirusa z jednego chorego na drugiego. Aktualnie mamy do dyspozycji oddziały intensywnej opieki medycznej, gdzie leczeni są chorzy w ciężkim stanie. W niektórych przypadkach pacjenci mogą być podłączeni do ECMO, w ramach techniki medycznej pozaustrojowego natleniania krwi.
To urządzenie wielkości skrzynki może tymczasowo przejąć pracę płuc dotleniając krew i usuwając szkodliwe gazy. Stosowanie ECMO u pacjenta chorego na grypę lub koronawirusa jest ostatnią próbą w leczeniu, medyczną desperacją i odpowiednikiem ostatniej szansy. Ale wiedziałam, że potrafią zdziałać cuda. Właściwemu pacjentowi, zwykle młodszemu, bez innych przewlekłych problemów z sercem czy płucami, urządzenie ECMO może uratować życie.
I tak jak teraz używamy sprzętu medycznego, koncentrując się na zadaniu jakie ma do spełnienia, zatrudniamy lekarzy i pielęgniarki z doświadczeniem w zakresie opieki doraźnej, intensywnej terapii i chorób zakaźnych. Sto lat temu nie było takiego wyszkolenia. Lekarz, który leczy twój przypadek grypy, może też nastawiać kości po złamaniu, odebrać poród czy usunąć wyrostek robaczkowy. Obecnie specjalizację uważamy za rzecz oczywistą i czasami narzekamy na niezdolność specjalistów do leczenia czegoś, co wykracza poza wąski obszar danej dziedziny. Lecz to specjalizacja daje najbardziej chorym pacjentom jedyną szansę na rekonwalescencję. Ale efekt leczenia zależny jest od lekarza pogotowia ratunkowego, który pierwszy stawia diagnozę i leczy, po pielęgniarki, które opiekują się tobą przy szpitalnym łóżku, od specjalisty chorób zakaźnych, który pomaga w odpowiednim doborze lekarstw, po terapeutę oddechowego, który pomaga zrehabilitować uszkodzone płuca. Specjaliści pracujący zespołowo mogą uratować tego samego pacjenta, który sto lat temu skonałby niezauważony w kącie ruchliwego i zatłoczonego oddziału. Nadal nie znamy kierunku w jakim pandemia koronawirusa będzie się rozprzestrzeniać w naszych społeczeństwach i jak bardzo się będzie przenosiła na nas. Wstępne dane, które z pewnością będą zweryfikowane, są takie, że choroba podobnie jak grypa znacznie częściej powoduje powikłania u osób starszych, u osób upośledzonym układem odpornościowym oraz u osób z przewlekłymi chorobami serca lub płuc. W odróżnieniu od grypy i przyczyn, których jeszcze do końca nie rozumiemy, możemy domniemywać, że koronawirus nie jest źródłem poważnych chorób u dzieci.
W spowitym mroku wiadomości jest promyk światła.
Gdybyśmy podali wspólną cechę zastraszającej pandemii grypy z 1918 roku i obecnej epidemii koronawirusa byłby to jeden fakt: Ludzie panicznie się boją. W grudniu 1918 roku w centralnym punkcie epidemii obejmującej swym obszarem dużą liczbę zachorowań, urzędnicy z Ministerstwa Zdrowia zebrali się w Chicago, aby omówić chorobę, która pozbawiła życia około czterystu tysięcy ludzi w ciągu trzech miesięcy. Nie znali siły sprawczej epidemii, nie było skutecznego leczenia i mieli mgliste pojęcie o tym, jak zapanować nad dalszą ekspansją pandemii. Maseczki nakładane na twarz były wówczas stosowane przez spory odłam społeczeństwa, nie zapewniały gwarancji ochrony (i tak jest również w przypadku maseczek dzisiaj). Wielu przedstawicieli służby zdrowia uważało, że maseczki dają złudne poczucie bezpieczeństwa. Być może mieli rację, ale nadal było ono cenne, bo zapewniało jakąkolwiek ochronę. Chicagowski inspektor do spraw zdrowia wyraził się jasno. Naszym obowiązkiem jest ochrona ludzi przed wszechogarniającym strachem. Obawy wykańczają bardziej niż epidemia. Jeśli o mnie chodzi mogą nosić amulet w postaci króliczej łapki na złotym łańcuszku, jeśli tego potrzebują i jeśli to pomoże uwolnić się od fizjologicznego strachu. Maseczka higieniczna mogła zapewnić tyle ochrony co królicza łapka. Ale pozwalało ludziom, by poczuli rodzaj aktywności, w której przejmują inicjatywę i są odpowiedzialni za swoje życie, co nawet sto lat temu miało ogromne znaczenie psychologiczne. Stać nas na jeszcze więcej.
W oczekiwaniu na złagodzenie skutków epidemii – dystans społeczny, mycie rąk, zakrywanie ust podczas kaszlu i pozostanie w domu, kiedy jesteśmy chorzy, to wszystkie proste środki, które możemy podjąć, aby zmniejszyć ryzyko rozprzestrzeniania się infekcji i strachu, który zwiększa jej szkody.