Zdjęcie: Daria Obymaha / Pexels.com
W książce Surrendering to Motherhood z 1997 roku pisarka z pokolenia baby
boomers, Iris Krasnow, porzuca Ram Dassa i dziennikarstwo, by odnaleźć
pełnoetatowe oświecenie w czwórce swoich radośnie umazanych lodami Fudgsicle
synów. Dekadę później, w Alternadad, Neal Pollack z pokolenia X puszczał swojemu
nienarodzonemu dziecku Becka; jako świeżo upieczony ojciec, żeby nadal być na
czasie, założył zespół. Dziś millenialsi dołączają do kanonu pamiętników
rodzicielskich, w szczególności za sprawą fascynującej książki Amandy Hess
„Second Life: Having a Child in the Digital Age.”
Według portalu FactsBuddy.com, pisanego przez sztuczną inteligencję, Hess to
„kobieta średniego wzrostu z synem Almą urodzonym w październiku 2020 roku”
(zarówno imię, jak i miesiąc — jak złośliwie zauważa autorka — są nieprawdziwe). W
rzeczywistości Hess jest krytykiem „New York Timesa” zajmującą się popkulturą i
internetem. Nic więc dziwnego, że obsesyjnie korzystająca z telefonu, niezbyt
instynktownie macierzyńska Hess, swoją przygodę z rodzicielstwem zaczyna od...
aplikacji.
Chodzi o śledzącą cykl menstruacyjny aplikację Flo, która przez cały miesiąc udziela
niby-naukowych porad w stylu girl-boss, wskazując na przykład 21 dzień cyklu jako
idealny moment, by „poruszyć trudne tematy z kolegami lub przełożonymi”. Flo
oznacza też dni owulacji na niebiesko, budząc w Hess tłumiony dźwięk tykającego
zegara biologicznego.
Jednym z atutów „Second Life” jest to, jak Hess —z reporterską precyzją —
wykracza poza własne doświadczenia. Jej badania ujawniają, że twórcami Flo nie są
feministki w duchu Our Bodies, Ourselves, lecz białoruscy bracia-bliźniacy, „tech-
bros”, Yuri i Dimitri Gurski.
Mimo to Hess odkrywa, że klikanie w swoje różowo-medyczne „globalne narzędzie
nadzoru menstruacyjnego” uzależnia ją niemal miażdżąco, prowadząc ją w kolejne
internetowe królicze nory. Sam WebMD umożliwia 74 firmom śledzenie jej
aktywności i zapisuje w jej przeglądarce 153 pliki cookie; niemal natychmiast
algorytmy reklamowe ruszają jej tropem niczym skrzydlate małpy w ubraniach z
roślinnych tkanin.
Hess z przezabawną niechęcią wychwytuje charakterystyczne, często nieznośne
brzmienie marketingu skierowanego do millenialsów.. Popularna influencerka
promująca poród naturalny, mówi głosem, który idealnie pasuje do „opowieści o
pułapkach współczesnego randkowania albo do seksownego podcastu
kryminalnego”. Współczesne marki okołomacierzyńskie noszą „surowe, abstrakcyjne
nazwy” — takie jak Ripe, Storq czy Hatch. W „słodko-podstępnym języku
niemowlęcym” magazyn Babe by Hatch donosi, że w ósmym tygodniu „twoje dziecko
ma rozmiar żelka CBD”, i pyta, czy Hess wybrała już imię, czy też „czeka, aż wyczuje
jego klimat”. Jej „nastroje w ciąży były zmienne”, bo hormon HCG „był en fuego”.
Obrzezanie? „Całkowicie twoja decyzja, mamo”. Testy genetyczne? „Trudny temat.
Tak czy siak, byłam duża i odpowiedzialna, gotowa rozwalić cały ten ‘macierzyński’
bajzel. I pewnie powinnam kupić flakon olejku do brzucha za 64 dolary”.
„Klimat” dziecka Hess okazuje się oznaczać zespół Beckwitha-Wiedemanna —
rzadką anomalię genetyczną. „Nie googlujcie tego” — ostrzega lekarz. Oczywiście
Hess i jej mąż sięgają po telefony i nie znajdują prawie żadnych przydatnych
informacji. Wszechogarniający, ale płytki internet wypluwa wszystko: od historii
rodem z News of the Weird o dzieciach z nienaturalnie dużymi językami, po
zeskanowane w British Museum kamiennej tabliczki z przestrogami sprzed wieków:
„Jeśli język odrzutu [czyli dziecka] jest szeroki na gardle i zwisa z ust, wróg przejmie
moje przygraniczne miasto w wyniku buntu” — tak mawiali Mezopotamczycy w 650
roku p.n.e.
Na szczęście dziecko przychodzi na świat (bez spoilerów), potem pojawia się brat, a
do pokoju dziecięcego wkraczają gadżety o nazwach przywołujących australijski
interior — Keekaroo, Woombie, Ubbi, Nanit, Owlet. Hess kupuje używaną wersję
Snoo — zrobotyzowanej kołyski (nowa kosztuje 1695 dolarów), która obiecuje
rodzicom święty Graal: dodatkowe 1–2 godziny snu każdej nocy. Pewien tata wrzuca
na Reddicie idealny wykres snu swojego czteromiesięcznego dziecka, podpisując go
rozmarzonym tagiem #SNOOporn.
W okresie przedszkolnym Hess korzysta z porad influencerek z Instagrama znanych
jako Big Little Feelings (3,5 mln obserwujących), które oferują łatwe triki na
świadome rodzicielstwo. BLF nawiązuje do morderstwa George’a Floyda, obiecując,
że „twoje dziecko będzie zmianą, której ten świat potrzebuje” — podobnie jak ich
internetowy kurs Winning the Toddler Stage (koszt: 99 dolarów).
Na koniec Hess stwierdza: „Amerykański model rodzicielstwa w latach 20. XXI wieku
był wyczerpującym i samotnym doświadczeniem”. Ale czy millenialsi naprawdę jako
pierwsi czują się samotni? Alison Gopnik pisała w The Gardener and The Carpenter
o wielomiliardowym przemyśle, który przekształcił opiekę nad dziećmi w — jak ujęło
to jej wydawnictwo — „obsesyjne, kontrolujące i zorientowane na wynik zajęcie”. W
feministycznej teorii „bell hooks” zauważa, że taki model „izoluje dzieci i rodziców od
reszty społeczeństwa”.
Rodzice z pokolenia X i wyżu demograficznego również kupowali tony rzeczy
(Exersaucery, butelki Avent), przesadnie się angażowali („czy nasz dwulatek to
przypadkiem nie geniusz?”) i zamiast wspólnie organizować opiekę, płacili fortunę za
„muzyczne zajęcia dla niemowląt”. Hess przytacza historię młodej mamy imieniem
Nev, której znajomi grzecznie odmawiają darmowej opieki nad dzieckiem. Nev z
tęsknotą wspomina społeczność swojej babci, gdzie „po prostu wpadało się z wizytą,
przynosiło jedzenie i wspólnie przeżywało życie”. Być może to w końcu pokolenie Z
udowodni, że naprawdę potrzeba całej wioski, żeby wychować dziecko — takiej
prawdziwej, a nie tylko w aplikacji Qvilage-aroo.