2025-02-19 09:15:40 JPM redakcja1 K

On chce się przecież tylko uczyć

Syn naszej autorki jest uczniem z niepełnosprawnością. Ma on prawo do zintegrowanej edukacji. A jednak nie funkcjonuje to dobrze.

Zdjęcie: GettyImages

W pewną środę w lutym załamałam się i płakałam na parkingu dla nauczycieli. Nawet oni go nie chcą, pomyślałam. Od miesięcy poszukiwałam nowej szkoły dla mojego syna, obdzwoniłam więcej niż 30 szkół w Hamburgu. Dyrektor szkoły znowu powierzchownie przeglądał zaświadczenia lekarskie. „Przykro mi”, powiedział takim tonem, który jasno dawał do zrozumienia, że to nieprawda. „W naszej piątej klasie jest już kilka dzieci z trudnościami. I z tego powodu nie możemy przyjąć jeszcze i pani syna.”

Mój syn ma zdiagnozowane spektrum autyzmu, stan, który utrudnia osobom dotkniętym chorobą przetwarzanie (nadmiaru) bodźców i rozumienie norm społecznych. Z tą diagnozą jest jednym z 568 tysięcy dzieci w wieku szkolnym w Niemczech ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi. W przynajmniej jednym z obszarów takich jak widzenie, słuchanie, uczenie, rozwój fizyczny i motoryczny, rozwój duchowy, rozwój emocjonalny i społeczny takie dzieci potrzebują więcej wsparcia, niż jest to przewidziane w tradycyjnych niemieckich szkołach. Wszyscy oni mają prawo do otrzymania wsparcia w szkole ogólnokształcącej. Przynajmniej w teorii.

W praktyce, niemiecki system szkolnictwa nastawiony jest na podział dzieci. Po ukończeniu szkoły podstawowej wspólna nauka dobiega końca. Nie chcę jednak, aby mój syn był oddzielony od reszty, chcę, żeby dostał szansę. Dlatego szukam odpowiedzi. Dlaczego ta integracja tutaj zawodzi? I co musiałoby nastąpić, by w końcu odnieść sukces, również z korzyścią dla mojego syna?

Edukacja zintegrowana od samego początku była bardzo ważna, aby umożliwić wszystkim dzieciom równe uczestnictwo w zajęciach i dać im większą szansę, zasadniczo powiedziała federalna minister edukacji Bettina Stark-Witzinger, z Wolnej Partii Demokratycznej. I dodaje, „że zawsze będą wyzwania stojące na drodze do całkowicie zintegrowanego systemu edukacji”.

Wielkie wyzwania? Dla mnie jako matki niepełnosprawnego dziecka jest to dziwne bagatelizowanie. Nasuwają się inne pytania, jak: jaka pomoc powinna być dostępna dla szkół, by zrealizować obowiązek edukacyjny albo w jaki sposób idea integracji ma być wprowadzona w programach kształcenia dla nauczycieli, odpiera ministerium federalne. Edukacja i integracja leżą w kwestii krajów federalnych.

Jednakże istnieją duże różnice pomiędzy krajami związkowymi, w których występuje integracja. W latach 2020 i 2021 w Bremie 91,1% dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi uczęszczało do szkoły integracyjnej, w Bawarii było to tylko 33,3% dzieci. Przy tym badania wykazały, że edukacja integracyjna pozytywnie wpływa na rozwój procesów poznawczych dzieci. W 2012 roku pedagog Klaus Klemm wyliczył dla fundacji Bertelsmanna, że od roku 2021 Niemcy będą potrzebować 660 milionów euro na edukację integracyjną, by móc wspierać dzieci z niepełnosprawnościami i wyposażyć szkoły w obiekty przystosowane dla nich. Dziesięć lat później nie ma żadnych informacji o tym, jak wiele dodatkowych stanowisk dydaktycznych w należało zająć w trakcie wprowadzania integracji. Również żadnych danych na temat wydatków, wynikających z integracji, na budowę szkół.

Dane są, według Klemma, „w sumie niejasne”. W szkołach ogólnokształcących, do których należą też szkoły specjalne, w roku szkolnym 2020/21 pracowało w sumie 62.000 nauczycieli posiadających kwalifikacje z zakresu nauczania specjalnego. W samych szkołach specjalnych (w tymże roku) zatrudnionych było 69.000 nauczycieli. To znaczy: że w szkołach specjalnych pracują również nauczyciele, którzy nie mają żadnych kwalifikacji z zakresu nauczania specjalnego. Problem, który Nele McElvany, profesorka z Instytutu Badań nad Rozwojem Szkół TU Dortmund wyjaśnia: różnorodność w klasach będzie wzrastała. Wymaga to zróżnicowanego dofinansowania i konkretnego pomysłu. Jak naprawdę radzą sobie dzieci, czy jesteśmy na właściwej drodze, tego jeszcze nie wiemy.

W naszym przypadku (wszystko) zaczęło się (już) w przedszkolu. Mój syn był inny, elokwentny, już przed swoimi pierwszymi urodzinami wyciągał ręce po klucz, który mu podałam i powiedział „klucze dać”. A przy tym nie potrafił się ani obrócić, ani usiąść. Potrzebował też wiele ruchu, pędził po placu zabaw z jednej strony, na drugą, godzinami. W przedszkolu siedział pod stołem, płakał i zatykał uszy z nadmiaru bodźców. Szukałam porad, ale nie znalazłam (prawie) żadnych konstruktywnych sugestii. Przedszkolanka zaproponowała więcej sportu. Już wtedy chodził dwa razy w tygodniu na zajęcia z piłki nożnej i prawie codziennie bawił się na placu zabaw. Inna nauczycielka poradziła, żebym go tak nie rozpieszczała, bo musi nauczyć się dopasowywać. Jeden z lekarzy z kolei powiedział, że nie powinnam się niczym martwić. Chłopcy bywają niesforni i potrzebują dużo ruchu. Zwłaszcza jeżeli dorastają jedynie z matką.

W szkole nauczyciele reagowali zarzutami, złymi ocenami, karnymi pracami domowymi i zostawaniem za karę po lekcjach, a inni zawieszali mojego syna w obowiązkach ucznia. Przygotowywałam dla niego materiały od pierwszej klasy, robiłam zdjęcia tablicy, na której nauczyciel zapisywał zadania, przepisywałam notatki i pisałam listy do odhaczenia, żeby wiedział jakich materiałów powinien się nauczyć. Również listy z wyjaśnieniem norm społecznych.  Tak, żeby mógł siedzieć w kółku, nawet jeśli nudziły go wakacyjne opowieści innych.

Mój syn uczęszczał na psychoterapię, ergoterapię i zajęcia ze specjalnymi potrzebami. Pediatra z początku delikatnie, później z coraz większym poirytowaniem przewracał oczami, gdy pojawialiśmy się w jego gabinecie. W trzeciej klasie, mój syn miał wtedy 9 lat, lekarz zapytał mnie: „Czy podejrzewała Pani u swojego syna autyzm?”. Po dziesięciu spotkaniach, na których sprawdzano jego inteligencję i zachowanie społeczne, potwierdziło się podejrzenie diagnozy zaburzeń w spektrum autyzmu, w kombinacji z wysokim wskaźnikiem inteligencji i ze spowolnioną prędkością przetwarzania informacji. Wbrew stereotypom, które powielają filmy o autyzmie, mój syn ma przyjaciół i się z nimi spotyka. Poza tym nigdy nie był agresywny w szkole. To jest problem, jak miałam się dowiedzieć.

W szkole było się przeciążonym. Nauczyciele karali dzieci złymi ocenami i zostawaniem po lekcjach.

Z wizytą Julii Schmidt, od 13 lat nauczycielki w szkole podstawowej w północnych Niemczech. „Prosiłam dzieci, żeby coś zepsuły, bo otrzymają dzięki temu wsparcie” mówi. Agresywne zachowanie jest ważnym kryterium potrzebnym do otrzymania zezwolenia na dodatkową pomoc. Miałam ucznia, u którego zdiagnozowano zespół deficytu uwagi. Był rozmarzony i nadążał na lekcji. A ponieważ nikogo nie atakował, odmówiono mu wsparcia ze strony szkoły. Kiedyś stała w klasie z nim i z jego mamą. „Błagałyśmy chłopca: pociągnij mocno zasłony. Kiedy spadną i coś się uszkodzi, otrzymasz wtedy pomoc ze szkoły”. Chłopiec nie chciał tego zrobić. Agresja nigdy nie była w jego naturze.

W 2009 roku Julia Schmidt dostała swoją pierwszą własną klasę, jeden uczeń rzucał się w oczy, wchodził na stoły i ławki, był agresywny. Klasie wreszcie został przydzielony specjalny pedagog, oczekiwania były spore. Jednak kobieta przychodziła jedynie na dwie godziny w tygodniu i była dostępna nie dla tylko jednego dziecka, a dla wszystkich. „Musi się coś wydarzyć, w przeciwnym razie wszystko pójdzie na marne. Wszyscy są całkowicie wyczerpani, nauczyciele, pedagodzy specjalni.”

Również w szkole podstawowej, do której chodził mój syn, była pedagog specjalna odpowiedzialna za 350 dzieci. W czwartej klasie mój syn uczęszczał na jej zajęcia, godzinę tygodniowo, razem z jednym agresywnym dzieckiem, z dzieckiem z dysleksją i z jeszcze trzema innymi, których diagnoz nie znałam. W lockdownie nawet ta jedyna godzina została usunięta i zastąpiono ją zajęciami wyrównawczymi, prowadzonymi przez studentów bez zaplecza pedagogicznego.

Co sprawia, że rozpaczam jako matka, nie może być również dobre dla nauczycieli szkół specjalnych i szkolnych pracowników socjalnych. Rozmawiam z Petrą Forster, szkolnym pracownikiem socjalnym, która pracuje w trzech szkołach z dziećmi między szóstym a szesnastym rokiem życia, jako dodatkowa pomoc, która tylko wspomaga pełnoetatowego pracownika socjalnego. „Mam pod opieką o wiele za dużo dzieci. Muszę uważać, żeby nie pomylić tych wszystkich przypadków” opowiada. Petra Forster jako pracownik socjalny właściwie pośredniczy pomiędzy dzieckiem, rodzicami, szkołą a władzą. W przeciwieństwie do nauczycieli szkół specjalnych, którzy specjalizują się w pracy z dziećmi niepełnosprawnymi, ma ona widok na całą klasę. A przynajmniej mogłaby mieć. „Nauczyciele nie chcą mnie w klasach” mówi. Nie wolno jej zastępować nauczyciela, bo nie jest to przez niego poparte. Nie powinna również kontaktować się z rodzicami rzekomo ze względu na ochronę danych osobowych. „Jeżeli są problemy z jakimś dzieckiem, wolno mi jedynie napisać informację w zeszycie z pracą domową i zaprosić rodziców na rozmowę.” Próby podejmowania kontaktu są często nieskuteczne, również dlatego, że rodzice nie są zobowiązani do rozmowy z panią Forster.

Opieka społeczna kilkakrotnie jej zabroniła tłumaczyć rodzicom o niepełnosprawnościach i przede wszystkim o związanych z nimi prawach, według Forster. Dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi mają prawo do wyrównania za niedogodności w formie wydłużonego czasu podczas pisania prac klasowych albo pisania na komputerze. Mają prawo do opieki w szkole. Te środki pomocnicze są drogie. Jeżeli nie poinformuje się rodziców o możliwościach, Ci nie złożą o nie wniosku, a władze szkoły zaoszczędzą pieniądze. „Dzieci muszą zapłacić za to cenę”, mówi Forster.

Często zadawałam sobie pytanie: co, jeśli mój syn nie znajdzie szkoły?  Christine Finke doświadczyła dokładnie tej sytuacji. Jest 56 letnią samotnię wychowującą matką, mieszka z trójką swoich dzieci w Konstancji. Jej najmłodsza córka Polly ma autyzm. Ostatnie 4 lata spędziła praktycznie w domu. W pierwszej i drugiej klasie zdarzali się empatyczni nauczyciele, opowiada Finke. W trzeciej klasie pojawiła się nowa nauczycielka, która mówiła, że wszystkie dzieci będzie traktowała tak samo. „Dla dzieci takich jak moje taka informacja jest załamująca”, mówi. Polly reagowała strachem, bólami głowy, w szkole płakała pod stolikiem i często trzeba było odbierać ją szybciej. Udawało jej się powstrzymywać swoje impulsy, jednak, gdy wracała do domu, wyrzucała je z siebie. Wtedy gryzła swoja matkę, krzyczała każdego dnia wiele godzin. Przydzielony nauczyciel specjalny nie był specjalistą, Polly nie zaakceptowała tej obcej kobiety. Próbowała chodzić do szkoły, ale nie dochodziło to do skutku. Ponieważ być może był tam nowy plac budowy lub budynek szkoły zbyt mocno pachniał środkami czyszczącymi. To są te bodźce, z którymi autyści sobie nie radzą. W pewnym momencie jedyną możliwością zostało nauczanie zdalne. Tego rodzaju szkolnictwo jest niezwykle drogie, a jednak dla niektórych dzieci jest ostatnią szansą na otrzymanie edukacji. „Co tydzień otrzymuje zadania, które musi rozwiązać. Nie ma ocen” mówi Finke. Niemniej jednak pozostaje to trudne, ponieważ musi przeformułować zadania. Finke prawie nie ma czasu na pracę. Poświęca się swojej córce, której największym marzeniem jest skończenie szkoły. „Chce zostać aktorką dubbingową” mówi Polly. Córka innej matki, z którą rozmawiałam chciałaby zostać pediatrą, lub przedszkolanką. Dziś składa broszury w warsztacie dla osób niepełnosprawnych.

Mam wielką nadzieję, że marzenia mojego syna się ziszczą. Zaoszczędził na aparat ze swojego kieszonkowego. Każdą wolną minutę poświęca na pisanie scenariuszy i kręcenie filmików. Jeden z nich ukazał się niedawno w programie na festiwalu filmów krótkometrażowych w Hamburgu. Poza tym uwielbia musicale. Od 2020 roku występuje w musicalu „Tina” o życiu Tiny Turner w teatrze operowym na Reeperbahn. Jest akceptowany taki jaki jest, trenerzy są dużym wsparciem. Dlaczego nie może być tak samo w szkole?

Osoba wspierająca byłaby rozwiązaniem dla mojegCoo syna. Wyobrażenie, że ktoś dba o jego potrzeby, pomaga mu radzić sobie w klasie, jest dla mnie uspokajające. Rozmawiam z Meike Peters, która z wykształcenia jest higienistką i jest matką dwójki dzieci. Od sześciu miesięcy pracuje jako nauczycielka przedszkolna w Rheinland-Pfalz. Uchodzi za zaangażowaną, więc pewnego dnia nauczycielka jej syna zapytała, czy nie chciałaby pomóc dziecku z innej klasy. Meike Peters aplikowała na to stanowisko, została przyjęta. Od tego czasu przez dwie godziny dziennie ma pod opieką drugą klasę. „Gdy nauczycielka opowiada mi, że jeden chłopiec już pięć razy pytał, kiedy w końcu przyjdę, moje serce się otwiera” mówi. Ale: finansowo takie zaangażowanie w ogóle nie jest opłacalne. Według Verdiego niewykwalifikowani pracownicy często otrzymują jedynie płacę minimalną, a tylko wykwalifikowani pracownicy otrzymują wyższe wynagrodzenie w wysokości od 2300 do 4500 euro brutto. Wiele organizacji nie posiada układów zbiorowych pracy. Meike Peters mówi, że otrzymuje dwanaście euro za każdą godzinę towarzyszenia dziecku, Bez swojego męża, który ma uregulowane przychody, nie mogłaby wykonywać tej pracy.

Nie mniej problematyczny, jednak ze strony rodziców jest biurokratyczny maraton. Rodziny muszą złożyć wniosek, z którym opieka społeczna puka do drzwi przedstawicieli, na przykład Czerwonego krzyża albo caritasu. Ci natomiast często nie mają żadnych ludzi, ale muszą ogłaszać dla nich stanowisko. Może to trwać miesiącami, aż jakieś dziecko uzyska pomoc. Jako matka wiem jednak, że już każdy tydzień bez odpowiedniej nauki w szkole ma drastyczne skutki.

„Gdy rodzice składają wniosek, wysyłamy standardowe pismo” mówi Joanna Wolf, pracownik socjalny w ośrodku opieki społecznej w Rheinland-Pfalz. Skutek jest taki, że rodziny ubiegają się miesiącami, by otrzymać ekspertyzy i sprawozdania od lekarzy, w którym musi znajdować się informacja, że opóźnienie w rozwoju jest większe o ponad sześć miesięcy w porównaniu ze zdrowym dzieckiem. Oprócz tego we wniosku jest miejsce, gdzie nauczyciel wpisuje, co zrobił, żeby pomóc uczniowi. „Jeżeli to miejsce będzie puste, nie będziemy mogli przydzielić wsparcia uczniowi” mówi Joanna Wolf. Czasami stosuje inne chwyty. Przyznanie „pomocy edukacyjnej” zamiast wsparcia ze strony szkoły przyspiesza proces wnioskowania. Jestem zaskoczony: system jest tak powolny i zaprogramowany na opór, że działa tylko wtedy, gdy Ci którzy w nim pracują, kombinują. Gdzie tu jest inkluzja?

Nie! Na końcu znajduję przynajmniej promyk nadziei, przykład budujący – szkołę Paula-Modersohn w Bremerhaven. Letnia środa, Jannick, 13 lat, biegnie obok. On także jest autystą. Właśnie idzie do warsztatu Lego na zajęcia popołudniowe. Jannick siada na podium i zaczyna budować miasto z innymi dziećmi. Dzieci od piątej do siódmej klasy oraz od ósmej do dziewiątej uczą się w grupach w szkole Paula-Modersohn. Każde dziecko pracuje w swoim tempie i prowadzi dziennik, w którym zapisuje wyniki. Nauczyciele monitorują postępy w nauce. „Uczę 22 dzieci. Każde pracuje na innym materiale” mówi nauczycielka matematyki. W kolejnej godzinie Anna, zajmująca się tematyką przestrzenną, pracuje w Thorgem, który bawi się kształtami, a obok drzwi Max ze swoim osobistym asystentem sortuje kolorowe samochody na tablicy.

Wszędzie widać, że to wyjątkowa szkoła. Na pierwszym piętrze jest specjalny system oświetlenia, w dużej sali – wydzielone klasy. Oświetlenie dostosowuje się do potrzeb edukacyjnych dzieci i pory dnia. Ławki można rozsuwać i zsuwać, w rogu stoi dźwiękoszczelny pawilon. Obok sal lekcyjnych są pomieszczenia dla dzieci niedosłyszących z systemem wzmacniającym dźwięk oraz mikrofonami, a także sfera wypoczynku z poduszkami i drewnianymi elementami. Jest też przestrzeń ruchowa z materiałowymi huśtawkami i bujakami. I wszędzie drzwi są otwarte. Nauczyciele i pedagodzy specjalni wspierają się nawzajem, pracując z kilkoma uczniami jednocześnie w jednej klasie.

To, że Jannick miał trudny start w szkole, o czym on i jego mama opowiadają, pokrywa się z moimi doświadczeniami. W szkole podstawowej zakrywał uszy, pierwsza próba z asystentem szkolnym nie powiodła się, bo nie udało się nawiązać więzi. Ale mama Jannicka promienieje, gdy opowiada o jego rozwoju od tamtej pory. To zasługa szkoły i jego asystenta, który wspiera go przez 32 godziny w tygodniu.

Pytam dyrektora szkoły, Joachima Wolffa, czego potrzeba, aby inkluzja się powiodła. „Przede wszystkim woli uczenia wszystkich dzieci” odpowiada. „Niektórzy mówią, że potrzeba więcej pieniędzy, nauczycieli, pedagogów i miejsca. To wszystko jest prawdą. Ale brak nauczycieli szczególnie utrudnia nam pracę”. Nie może czekać, aż w Bremerhaven zostaną wyrównane braki kadrowe – to potrwa do 2035 roku. W przeciwnym razie stracilibyśmy pokolenia dzieci, które nie otrzymują edukacji, jaką powinny. „W naszej szkole świętujemy różnorodność, wszyscy powinni się od siebie różnić. Wymaga to jednak, by każde dziecko mogło się uczyć w swoim tempie i zgodnie ze swoimi możliwościami” mówi Wolff.

Być może kiedyś będę mogła powiedzieć, że to także zadziałało dla mojego syna. Niedawno zmienił szkołę na podobną do tej Jannicka. W ferie pokazał mi w domu kalendarz, w którym oznaczał, co się wydarzyło. Każdego dnia odrywał kartkę. Tak bardzo cieszył się na powrót do szkoły. Mam nadzieję, że tak pozostanie.

Autor:
Sarah Wiedenhöft | Tłumaczenie: Julia Wróbel — praktykantka fundacji: https://fundacjaglosmlodych.org/praktyki/

Źródło:
https://www.stern.de/gesellschaft/inklusion--eine-mutter-kaempft-fuer-die-bildung-ihres-sohnes-32744338.html

Udostępnij
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy.
Wymagane zalogowanie

Musisz być zalogowany, aby wstawić komentarz

Zaloguj się

INNE WIADOMOŚCI


NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE