Media społecznościowe są pełne „heteropesymizmu”. Czy młode kobiety naprawdę mają tak złe zdanie o mężczyznach?
Jak powinna się zachowywać idealna heteroseksualna dziewczyna? To pytanie nie dawało mi spokoju po obejrzeniu filmu Companion, opowiadającego o gburowatym millenialsie imieniem Josh i jego robotycznej dziewczynie o imieniu Iris. Iris została zaprojektowana jako idealna partnerka.

Zdjęcie: Chris Jackson/getty images
Jak powinna się zachowywać idealna heteroseksualna dziewczyna? To pytanie nie
dawało mi spokoju po obejrzeniu filmu Companion, opowiadającego o gburowatym
millenialsie imieniem Josh i jego robotycznej dziewczynie o imieniu Iris. Iris została
zaprojektowana jako idealna partnerka. Darzy Josha całkowitym oddaniem i
podziwem, a ich związek stawia ponad wszystko inne. Jej głowę wypełniają fałszywe
wspomnienia, takie jak to o dniu, w którym się poznali: oboje byli w tym samym
supermarkecie, a Josh niezdarnie przewrócił stos pomarańczy, które potoczyły się po
podłodze. To przyciągnęło jej uwagę. Została zaprogramowana, by uznawać ten
dzień za najlepszy w swoim życiu.
Jak wiele filmów i rzeczy, które czytamy, Companion ma na celu ukazanie dobrze
znanego schematu w sposób przerysowany, ale niezbyt wymagający dla widza. To
jak pantomimiczna wersja skrajnie nierównej relacji heteroseksualnej , czyli obraz,
który będzie znajomy każdemu, kto zetknął się ostatnio z dyskursem
„heteropesymistycznym”. Mężczyźni w tym ujęciu przypominają nieudolnego,
nieatrakcyjnego Josha. Kobiety czują głębokie rozczarowanie i zażenowanie faktem,
że muszą się z nimi umawiać, a mimo to trwają w tych relacjach, niczym
samoświadoma wersja Iris.
Co istotne, heteropesymizm nie wykazuje żadnej chęci naprawy rzeczywistych
nierówności między kobietami a mężczyznami, wręcz przeciwnie. Zakłada, że kobiety
z rezygnacją godzą się na to, by związki heteroseksualne odzwierciedlały to, co w
tych nierównościach najgorsze.
Jako kobieta z telefonem w ręce, od dłuższego czasu czuję się bombardowana
treściami w mediach społecznościowych wyrażającymi ten właśnie pogląd. Wydaje
się, że wszystko to osiąga punkt kulminacyjny. W niedawnym, wnikliwym artykule dla
New York Timesa, Marie Solis przeanalizowała rosnącą popularność
heteropesymistycznych deklaracji wśród stosunkowo młodych kobiet. Od 2019 roku,
kiedy ukuto ten termin, aż po świeży wzrost zainteresowania zbiegający się z drugą
wygraną Trumpa w wyborach. „Tylko w ciągu ostatniego roku nastąpiła eksplozja
młodych kobiet, które ogłaszają, że usuwają aplikacje randkowe” napisała. Do tego
dochodzą celebrytki, które składają śluby celibatu lub określają się jako
„samopartnerki” (stan bycia szczęśliwą i spełnioną w pojedynkę); wysyp wspomnień
rozwodowych, które ukazują małżeństwo jako instytucję zasadniczo niezmienioną od
lat 70.; a także tiktokowe trendy, takie jak „boysober” (trzeźwość od mężczyzn), w
których kobiety skupiają się na samorozwoju i przyjaźniach, zamiast na mężczyznach.
Zdecydowane odsłony tego trendu, takie jak „boysober” czy „samopartnerstwo”,
wydają mi się pokrzepiające. Zawsze zastanawiała mnie ta wzruszająca ramionami
bierność heteropesymizmu. Po co kobietom w latach 20. XXI wieku związki z
mężczyznami? Stabilność finansowa? Przecież już nie wychodzimy za mąż dla
pensji, ale, jeśli już , dla spadków, a te przecież rozkładają się między wszystkie
płcie. Seks? Dzieci? Towarzystwo? Oczywiście, te rzeczy mogą być trudniejsze do
osiągnięcia poza stałym związkiem, ale czy aż tak bardzo trudniejsze? Jeśli
mężczyźni naprawdę są tak nieudolni i odpychający jak Josh z Companion, to
unikanie związków z nimi wydaje się po prostu rozsądne.
Jednak w sytuacji, gdy nie widzimy masowego odwrotu kobiet od heteroseksualnych
związków, nie jestem przekonana, że są one naprawdę aż tak beznadziejnie
niesatysfakcjonujące. Komunikacja internetowa z natury jest performatywna, czyli nie
pokazuje tego, co ludzie rzeczywiście czują, lecz raczej to, co sądzą, że opłaca się
powiedzieć. Heteropesymizm odzwierciedla inne formy progresywnego dyskursu z
ostatniej dekady, które wysoko cenią publiczne deklaracje samoświadomości
dotyczącej uczestnictwa w opresyjnych systemach, takich jak kapitalizm oraz
opisywanie ich problematycznych aspektów, bez konieczności realnego działania na
rzecz zmiany.
Odziewszy te progresywne ozdobniki, leżący u podstaw pogląd heteropesymistyczny
okazuje się niesamowicie tradycyjny. Pomysł, że kobiety wysilają się, aby być
dobrymi dziewczynami dla mężczyzn, którzy nawet nie wrzucą brudnych skarpet do
kosza na pranie, to zadziwiająco konserwatywna wizja relacji, jakie mogłybyśmy
mieć. Companion nie ośmiesza tych schematów ani nawet nie igra z nimi. Iris jest
bohaterką filmu i mamy jej współczuć. Jest piękna, świetna w łóżku, zawsze
posłuszna Joshowi. Ale jest kreacją niesamowicie mdłą i irytującą, równie
nieprzyjemną i niebudzącą sympatii jak Josh. Przez większą część filmu miałam
ochotę, żeby ktoś wyjął jej baterie. W rzeczywistości nawet Josh często jest tak
wyraźnie zirytowany, że wyłącza ją. Wyszłam z „Companion” wkurzona. Może jedyną
rzeczą bardziej irytującą niż sama Iris była myśl, że to miałabym być ja – ta
beznadziejnie oddana robotka. Nie zdziwiło mnie, że Companion napisał mężczyzna.
Na szczęście pojawiają się drobne sygnały, że ten dyskurs zaczyna się zmieniać.
Ucieszyło mnie na przykład to, że opublikowane niedawno wspomnienia Shon Faye
Love in Exile z wdziękiem omijają ten trend. Książka sprawia wrażenie początku
naprawdę progresywnej, głównego nurtu rozmowy o heteroseksualności, którą
moglibyśmy prowadzić. Faye pisze o opieraniu się pokusie, by widzieć swoich
partnerów jako jedynych niedojrzałych emocjonalnie czy wadliwych uczestników
dawnych związków. Oferuje szeroką wizję heteroseksualności jako instytucji będącej
pod presją w wyniku wielkich przemian społecznych.
W niedawnym wywiadzie Faye sparafrazowała myśl psychoterapeutki Esther Perel,
że oczekujemy od jednego partnera, by był wszystkim naraz: powiernikiem,
partnerem seksualnym, współrodzicem, osobą do konsultacji finansowych. Faye
zauważyła, że millenialsi nie zostali uspołecznieni do zapewniania emocjonalnej
wzajemności, jakiej poszukują kobiety. „Ale kobiety tego szukają” – powiedziała. I
wtedy zaczęłam się zastanawiać: dlaczego właściwie? Jeśli to prawda, że mężczyźni
nie potrafią odnosić się do kobiet w sposób emocjonalnie dojrzały, to może warto
zapytać, dlaczego w ogóle potrzebujemy, żeby to robili?
To pytanie, po co kobietom w latach 20. XXI wieku mężczyźni, wcale nie jest
żartobliwe. Z mojego doświadczenia wynika, że życie mojego pokolenia często
przybiera inne formy niż życie naszych rodziców i ich znajomych. Nie inwestujemy
niemal całego naszego czasu w jeden romantyczny związek. Jeśli oczekiwanie, że
jedna osoba zapewni wszystko, o czym mówi Perel, przeciąża relację do granic
możliwości (a zgadzam się, że tak właśnie jest) albo uniemożliwia znalezienie
odpowiedniego partnera. Czy rzeczywiście potrzebujemy jednej osoby od
wszystkiego? Może związek to po prostu dobra zabawa z kimś życzliwym, podczas
gdy głębokie rozmowy prowadzi się z przyjaciółkami? A może zależy nam raczej na
intelektualnym porozumieniu z chłopakiem, a rozrywkę zapewniają nam znajomi?
Coraz więcej z nas decyduje, że nie chce mieć dzieci, czy w takim razie
potrzebujemy monogamii? Może partner romantyczny to ktoś, z kim seks jest
świetny, ale z kim absolutnie nie dałoby się mieszkać.
Mamy dziś większą wolność, by samodzielnie odpowiadać na te pytania, niż
kiedykolwiek wcześniej. I być może dla niektórych kobiet odpowiedzią nadal będzie
bycie jak Iris, czyli dobrą, posłuszną dziewczyną wobec mężczyzny, z którym się
zwiążą. Nawet jeśli to zaakceptujemy, pozwolę sobie jednak delikatnie zasugerować,
że zmagania właśnie tego typu kobiety są obecnie w kulturze za bardzo reprezentowane.
Dział: Świat
Autor:
Rachel Connoly| Tłumaczenie: Julia Wieczerzak — praktykantka fundacji: https://fundacjaglosmlodych.org/praktyki/
Źródło:
https://www.theguardian.com/commentisfree/2025/mar/31/social-media-heteropessimism-young-women