2024-04-11 11:10:41 JPM redakcja1 K

Szlak GR 20 na Korsyce – Jak pokonałem najtrudniejszy szlak Europy

Nawet najłatwiejszy fragment tego 180-kilometrowego pieszego szlaku przecinającego francuską wyspę stanowi nie lada wyzwanie, zarówno fizyczne jak i mentalne, jednak na wytrwałych czekają niewyobrażalne nagrody.

Autor James Gingell w schronisku Paliri na szlaku GR 20, podczas jednego z przyjemniejszych pogodowo dni. Zdjęcie: James Gingell.

Znajduję się na najprostszym fragmencie jednej z najłatwiejszych odnóg GR 20 – samozwańczego najtrudniejszego szlaku w Europie – naturalnie więc jestem tu całkiem sam, zdezorientowany, z rękami tak zziębłymi, że poważnie rozważam ocieplenie ich własnym moczem.

Przewodnik turystyczny opisywał tę trasę jako krótkawą i w miarę płaską – zaledwie 16,5 km z przewyższeniem ok. 670 m. Miał to być odcinek raczej przyjemny. Myślałem sobie, jeśli pogoda dopisze, będę mógł zamoczyć nogi w Lac de Ninu, w nadziei, że zimna woda przyniesie ulgę moim wymęczonym łydkom. Jednak gdy z nieba zaczął siekać grad, zaostrzając i tak już dziko hulający wiatr, a burza zagrzmiała niczym bęben za szarym, pustym horyzontem, zacząłem myśleć: „Lepiej założę coś cieplejszego.” Męczę się chwilę z suwakami, ale jakoś udaje mi się znaleźć wystarczająco siły bez uciekania się do niesanitarnych metod.

Mgła na równinie Bocca a Reta jest nieprzenikniona; tłumi wszelkie przebłyski światła, wygłusza wszystkie dźwięki, kurczy otaczający cię świat, przytłaczając obcością. Czarna salamandra drży gdzieś w rowie. Dzwonki brzęczą cicho z szyj niezidentyfikowanych bestii. Zatrzymuję się, dostrzegając cienie czyhające na granicy mojego pola widzenia, z których po chwili wyłania się mężczyzna. Tłumaczy mi w pośpiechu, co jest gdzie, pokazując na wyskrobanej w piaszczystym wgłębieniu mapie. Trafienie do następnego schroniska, zwanego Manganu, okazuje się zależeć od tego, czy jest się w stanie zauważyć jezioro. Przemoczony nastolatek zmierza w naszą stronę i gdy wreszcie do nas dociera, wita nas grymasem na twarzy. Życzę im obu bon courage i ruszam dalej.

Niedługo potem mgła przerzedza się na tyle, że udaje mi się dostrzec flagę Korsyki, znak, że jakimś cudem udało mi się trafić do schroniska, pomimo tego, że nie widziałem po drodze ani śladu jeziora. Zaglądając do chaty, zauważam starszego mężczyznę, któremu jedną połowę twarzy zasłania kaszkiet, a drugą broda. Popija sobie poranną szklaneczkę wódki, wpatrując się w ogień, który wypełnia zawilgotniałe powietrze drzewnym dymem. Tupię butami i strząsam z siebie krople deszczu, jednak on pozostaje zwrócony tyłem. Coś mi tu nie gra. Spoglądam do mojego przewodnika i orientuję się, że to wcale nie jest Manganu, tylko oddalone od niego o ponad półtora kilometra na północ Vaccaghja Bergerie. To w rzeczywistości kamienny salon należący do pasterza imieniem Noel. Człowieka, który w życiu widział zbyt dużo, żeby ruszył go widok jednej małej przybłędy. Każdego lata, od czasów gdy ta jego broda była jeszcze zaledwie młodocianym koprem, praktykuje transhumancję, pozwalając swoim kozom paść się na górskiej trawie.

Gdy wreszcie udaje mi się doczłapać do Manganu, otwieram drzwi schroniska i od razu uderza mnie fala ciepła z pieca gazowego. Każdy wieszak zajęty jest przez ociekające wodą, parujące ubrania. Wszędzie dookoła siedzą ludzie, z którymi podróżowałem przez ostatnich kilka dni, ściskając w rękach kubki i zajadając się salcesonem. Zauważywszy moje przybycie, Miriam i Valentin przesuwają się na ławce, aby zrobić mi miejsce. Poznałem ich podczas pierwszej nocy mojej wędrówki, w schronisku Ortu di u Piobbiu. Gdy ja byłem zajęty podziwianiem słońca ginącego za horyzontem doliny, porywisty wiatr zajęty był wyrywaniem śledzi mojego namiotu. Zorientowałem się, co się dzieje, w tym samym momencie w którym plandeka zaczęła wesoło turlać się w dół zbocza i w szaleńczym pędzie rzuciłem się, żeby ją złapać, zanim spadnie w przepaść. Gdy wróciłem do mojego obozowiska, czekali tam na mnie Miriam i Valentin. Okazało się, że widzieli całe to przedstawienie i, trochę z litości, postanowili nauczyć mnie jak rozbijać namiot w miejscach, gdzie nie da się zbyt głęboko wbić śledzi – zastępując je kamieniami. I teraz znów mnie ratują, oferując uśmiechy, kawę i ciasteczka. Wpatrujemy się w trzęsące się okna i nie możemy powstrzymać się od śmiechu: dzisiaj miał być ten łatwy dzień.

Szlak GR 20 zdecydowanie jest długi – niemal 180 kilometrów wzdłuż grzbietu Korsyki pomiędzy Calenzaną i Concą – ale prawdziwym wyzwaniem jest wysokość: 12 700 m górskiej wspinaczki, w górę i w dół, w raczej nieprzyjaznych warunkach. Bardziej niż pieszą wycieczką można to nazwać kilkunastodniowym wyzwaniem możliwości ruchowych. Zwłaszcza w pierwszej połowie drogi, gdzie trzeba się czołgać, wspinać, prześlizgiwać i przeciskać między skałami każdego rodzaju: na wpół stopionych misach, gigantycznych płaskich głazach, walcach i prostokątach w odcieniach różu i szarości. Maciupeńkie uchwyty to jedyne, co chroni cię przed spadkiem w bezdenną przepaść. Nie bez powodu nazywa się go najcięższym szlakiem Europy.

Nasuwa się pytanie: po co? Na pewno po części dla widoków, przynajmniej wtedy, gdy pogoda dopisuje. To takie miejsca, do których nie da się dotrzeć inaczej niż za pomocą własnych rąk i nóg, co czyni je zarówno widowiskowymi jak i nieco dzikimi. Poszarpane wierzchołki gór przecinające delikatne pozłacane niebo. Wodospady wystrzeliwujące z klifów. Przełęcze wpadające do kamiennych kotłów tak głębokich i stromych, że idealnie nadawałyby się na kryjówkę uciekających przed prawem przestępców. Jednak wszystkie te skarby, porównywalnie piękne lub nawet piękniejsze, można spotkać gdzie indziej. Więc pytanie pozostaje: po co?

Odpowiedź dostaję o poranku ostatniego dnia mojej wędrówki. Ze skalistego płaskowyżu, na którym znajduje się schronisko Paliri, spoglądam w górę na gwiazdę poranną, wiszącą ponad wierzchołkami sosen na nieskalanym niczym niebie. Morze, które ostatni raz widziałem drugiego dnia wyprawy, śpi pod szarym przykryciem. Niedługo potem słońce wygląda zza horyzontu, by pokolorować chmury fioletem, kolorem brzoskwiń, turkusem, który widuje się tylko w snach. Wyciągam telefon, żeby zrobić zdjęcie, ale skaner linii papilarnych nie rozpoznaje moich wymęczonych kciuków. Zerkam na moje pokryte bliznami kolano, trzęsące się z zimna, na moje zabrudzone paznokcie, a wreszcie na ludzi dookoła. Wszyscy są brudni i wszyscy chwieją się na nogach składając namioty w przygotowaniu na ostatni zejście. Gdy nasze spojrzenia się spotykają, wymieniamy się uśmiechami. Było ciężko, jesteśmy wyczerpani, ale jednocześnie uświadomiliśmy sobie, że właśnie o tę ciężkość chodziło – o udowodnienie sobie, że jesteśmy w stanie pokonać wszelkie trudności.

Że nawet gdy podczas wspinania się pod górkę lodowaty wiatr próbuje wyrwać ci namiot, gdy plecy masz obolałe od spania na kamieniach, ścięgna jeszcze zesztywniałe po wczoraj, brzuch robi fikołki po podejrzanej potrawce, deszcz wydaje się padać po to, żeby skały były jeszcze bardziej śliskie, a osypiska odejmują jedną piątą od każdego kroku – że pomimo to ta ośmiogodzinna wspinaczka na szczyt góry i z powrotem nadal jest możliwa. Że wyzwania jakie stawia przed nami codziennie życie da się rozwiązać. Kiedy przychodziły takie poranki, gdy wydawało nam się, że już dalej nie damy rady, pakowaliśmy się, stawialiśmy stopy na ziemi, robiliśmy jeden krok, potem następny, i jakoś poszło, aż nagle zdobywaliśmy szczyt. W porównaniu z tym trudności normalnego życia nie wydają się już takie straszne.

Istotą każdej opowieści jest podróż i powrót. Główny bohater wchodzi do lasu i, po tym jak pokona przeciwności losu, zdobywa nową wiedzę, którą potem przynosi do domu. Opowieści powstają, by zabawiać i ekscytować, ale też po to, by eksplorować te strony ludzkiej natury, która rzadko ujawnia się w przyziemnym życiu. Ciężkie wycieczki działają tak samo. Opuszcza się dom pełen wygód, które rozpieszczają i podnoszą na duchu, a całą energię poświęca się wyzwaniu stojącemu tuż przed nami, przez co nie zostaje jej już na rozpamiętywanie przeszłości czy trzymanie urazy za głupoty. Zamiast tego trzeba zaakceptować pewne istotne prawdy. Na przykład to, że czasem człowiek może wykrzyknąć „Och, dzięki Bogu, mają papier toaletowy!” i mieć to na myśli z całego serca. Że najbardziej banalne powiedzonka mogą nieść ze sobą najpiękniejsze z prawd. Że szczęścia nie dają nowe rzeczy, lepsze ubrania czy większy dom; że natura i więzi międzyludzkie są warte o wiele więcej. Że jesteśmy silni i możemy robić rzeczy niemożliwe. Na przykład zdobywać szczyty. Albo po prostu być szczęśliwi. I całą tę zdobytą wiedzę pakujemy do plecaków, żeby zabrać ją ze sobą na dół, do domu.        

Dział: Turystycznie

Autor:
James Gingell | Tłumaczenie: Karolina Cieślicka

Żródło:
https://www.theguardian.com/travel/2024/apr/10/my-hike-on-the-hardest-trail-in-europe-corsica-france-gr20

Udostępnij
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy.
Treść wiadomości jest wymagana.


INNE WIADOMOŚCI


NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE