2024-05-11 19:24:45 JPM redakcja1 K

Uczestniczyłam w pogrzebach obcych mi osób. Oto, czego dowiedziałam się o żywych

Nagle znalazłam się na stronie z wykazem ogłoszeń pogrzebowych, odnotowując nabożeństwa publiczne, w których mogłabym uczestniczyć.

„Pogrzeby oferują żyjącym znacznie więcej niż tylko możliwość zjednoczenia się w żałobie.” Fot: Reeldeal Images/Alamy 

W wiktoriańskiej Anglii powszechne było zatrudnianie zawodowych żałobników. Ludzie ci, nazywani potocznie „płaczkami” lub „niemowami”, pojawiali się na pogrzebach niczym postacie z mitów, w czarnych płaszczach i kapeluszach, dzierżąc w dłoniach laski. Często w parach i zawsze w ciszy, robili to, za co im zapłacono: przybierali na twarze maski smutku, jakby chcieli wyręczyć od tego trudu prawdziwych żałobników. Tradycja niemów żałobnych odeszła już w niepamięć, jednak podobne rytuały przetrwały w wielu rozmaitych krajach i kulturach, ukazując prawdę o tym, jak dana społeczność postrzega nie tylko śmierć, ale także i życie. 

O tradycji tej dowiedziałam się już kilka lat temu, w związku ze śmiercią mojej babci. Jednak dopiero podczas nieformalnego nabożeństwa zaplanowanego w wiejskim ogrodzie moich rodziców, kiedy rzucałam płatki róż na jej trumnę, zdałam sobie sprawę, że pogrzeby oferują żyjącym coś więcej niż tylko szansę na zjednoczenie się w żałobie. Kolejne miesiące minęły mi w grobowej atmosferze, gdy ogrom straty przyćmił moje dotychczasowe zmartwienia. Życie na tej planecie jawiło się coraz bardziej niepewnie, wywołując we mnie lęk egzystencjalny tak wielki, że niekiedy przyprawiał mnie o zawrót głowy. To z kolei sprawiło, że zatęskniłam za pewnego rodzaju symboliką, której obecnie brakuje w tak wielu sferach naszego życia – może za wyjątkiem pogrzebów. 

 

Przykład płaczki, z ok. 1830 roku, autorstwa Roberta Williama Bussa. Biała szarfa i laska wskazują, że jest on ubrany na pogrzeb dziecka. Fot: Heritage Image Partnership Ltd/Alamy 

Tak właśnie znalazłam się na stronie Heaven Address, przewijając wykazy ogłoszeń pogrzebowych i odnotowując terminy i lokalizacje publicznych nabożeństw pogrzebowych, w których mogłabym wziąć udział jako osoba nieznajoma. Miałam nadzieję, że czegoś mnie to nauczy. Rzecz jasna, nie obyło się bez wątpliwości natury moralnej. Ostatecznie udało mi się sporządzić listę postanowień: Nie będę uczestniczyć w nabożeństwach na tyle małych, by moja obecność rzucała się w oczy; Nie będę zajmować miejsc z przodu; Nie dołączę do żadnego orszaku. 

W sobotę wybrałam się na nabożeństwo u wybrzeży Wiktorii, próbując nie myśleć zbyt intensywnie o tym, co mogłabym ewentualnie odkryć i czując przy tym osobliwe powiązanie z posępnymi płaczkami, które widziałam na starych fotografiach. Pogrzeb, organizowany dla starszego mężczyzny, odbył się w kaplicy domu pogrzebowego z kremowym dywanem, w atmosferze dyskretnej izolacji. Żałobnicy prowadzili ciche rozmowy przy poczęstunku, przechadzając się do i z kaplicy, gdzie na ekranie wyświetlany był obraz uśmiechniętego mężczyzny o szczerbatych zębach. Finalnie, każdy z żałobników został poproszony o wzięcie róży i położenie jej na trumnie. Za wyjątkiem tego skromnego rytuału, którego wykonanie pozostawiłam prawdziwym żałobnikom, nie miała odbyć się żadna formalna ceremonia. Wróciłam więc do swojej codzienności, rozmyślając o atmosferze panującej podczas tego pogrzebu – kontrolowanej i anonimowej, jak w salonie wystawowym. 

Następne nabożeństwo odbyło się w kościele katolickim w deszczowy poranek. W środku było chłodno, a gdy zajęłam miejsce z tyłu, zauważyłam, że nikt nie zdjął płaszcza. Ksiądz rozpoczął nabożeństwo po angielsku i polsku, a następnie na mównicę weszła córka mężczyzny. Mówiła o dumnym mężczyźnie, który ciężko pracował, aby zbudować sobie życie w Melbourne po wyzwoleniu z obozu pracy w Polsce. Był zagorzałym ogrodnikiem i hojnym człowiekiem. W swoich ostatnich dniach powiedział jej, że orchidee powinny trafić do jego sąsiada. Nie potrafię przypomnieć sobie pieśni wieńczącej nabożeństwo, ale pamiętam jak jej brzmienie zdawało się narastać, gdy korowód postaci kroczył główną nawą w kierunku snopu światła z otwartych drzwi wejściowych. Obserwowałam ludzi niosących trumnę i ich twarze – przybrane w maski, które z wolna opadały, gdy wychodzili. Za nimi kroczyła rodzina, a na końcu córka, trzymając w pozłacanej ramce zdjęcie ojca. Jej twarz drżała, kiedy szła za jego ciałem. 

Kiedy tłum podążył za procesją, a muzyka ucichła, zdałam sobie sprawę, że ja, zupełnie obca tu osoba, zaczęłam płakać. To było wtargnięcie, coś nieprzyzwoitego – nie znałam zmarłego ani jego rodziny. Część mnie, która jeszcze myślała racjonalnie, była zgorszona. Ale siła ceremonii odbiła się na moim ciele. Kiedy tak siedziałam, przyszła mi do głowy pewna myśl; taka, która wydaje się nowa tylko dlatego, że ciało w końcu pojęło to, co umysł doskonale już zna. Celem pogrzebów, ich uroczyste rytuały i gromadzenie świadków, jest zainicjowanie i zorganizowanie wspólnotowego porywu serca. Jest to przestrzeń, która pozwala miłości i rozpaczy skupić się i skoncentrować, zostać poddanym ocenie i zauważonym, aby w końcu przenieść się przez ciało. To nasza szansa na dokonanie ostatniego, uroczystego gestu miłości. To sposób na przejście do świata pozbawionego drugiej osoby. I jest to przypomnienie dla żyjących, aby żyli. 

Ruby Todd jest autorką książki Bright Objects (2024), która właśnie ukazała się w Australii (Allen & Unwin, 32,99 dolarów), a w USA będzie dostępna od 16 lipca (Simon & Schuster). 

 

Dział: Świat

Udostępnij
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy.
Wymagane zalogowanie

Musisz być zalogowany, aby wstawić komentarz

Zaloguj się

INNE WIADOMOŚCI


NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE